Łatwo zapomnieć jak różnorodny
jest światek koński – mimo swej mikrej, w stosunku do ogółu populacji
mieszkańców Polski, liczebności. Zazwyczaj zamykamy się we własnym gronie:
własnej stajni, własnego towarzystwa, własnego kółka wzajemnej adoracji. Wyjście
za płot częściej wywołuje niesmak, albo przynajmniej zdziwienie – niż ciekawość.
Z jednej strony – pełno jest
ciągle stajni i stajenek, przy których nawet nasza Boska Wola wygląda wprost wypaśnie:
w porównaniu z wydeptanym, błotnistym klepiskiem, nawet nasza marniutka trawa
wprost poraża bujną zielonością. No i, jak by nie patrzeć – wszystkie budynki
mamy całe, czyste, suche. Ogrodzenia trwałe, funkcjonalne i estetyczne. Nie ma
na co narzekać…

Tymczasem – stajnie i stajenki
daleko od naszej Boskiej Woli skromniejsze, by nie rzec wręcz, że przaśne –
żyją, mają się jak miały, chyba ich nawet nie ubywa, klientów znajdują, na brak
koni nie narzekają (że to są na ogół konie krzywe na wszystkie cztery nogi – i każda
w inną stronę – to i cóż..?). Wciąż, jak za mich dawnych, studenckich czasów,
prawie ćwierć wieku temu – pełno tam zafascynowanych końmi dzieci (które może
nawet nie wiedzą, że istnieje jakiś inny koński świat..?), hałaśliwych i dość wulgarnych
podlotków (stan „podlotkowości” utrwala się części amazonek już do końca życia –
niestety, na ogół razem z pozostałymi dwiema cechami…) i zawsze znajdzie się jakiś
łysy, dobrze umięśniony „trener” w moim wieku (w sumie, gdybym nie miał innej
pracy..?), pies i stado kotów.
Z drugiej strony – po ludziach,
którzy czasem z bardzo daleko do nas przyjeżdżają, a i po różnych dyskusjach w
necie znajduję, iż rośnie w siłę sekta „niejezdków”. Kto to „niejezdek”..? Ano
to ktoś taki, kto (zwykle) nie narzeka na brak gotówki i chętnie tę gotówkę na
konie traci (stąd, w odpowiedzi na popyt, pojawia się też i podaż: do „niejezdków”
dopasowanych „trenerów”, „znachorów”, „teorii” i całych stajni, gdzie się takie
towarzystwo skupia…) – ale koni, jazdy, szybkości – panicznie się boi! I stąd:
albo wynajduje u swojego (koniecznie..! wszak (nie)jeździć na cudzym koniu –
żadna frajda, prawda..?) wszelkie możliwe i niemożliwe choroby i kontuzje – co jest
o tyle łatwiejsze, że koń, pokarany przez los takim właścicielem, cierpi z
powodu chronicznego braku poczucia bezpieczeństwa, jakie może mu dać tylko
stabilne, godne zaufania i zdecydowane przywództwo ze strony człowieka, od
czego istotnie, łatwo choruje także somatycznie – albo też: wynajduje wszelkie
możliwe i niemożliwe teorie i preteksty, aby tylko – na konia nie wsiadać! A
jak już wsiądzie – broń Panie Boże: nie rozpędzić się wyżej skróconego stępa..!
No dobra – może być kłus. Ale skrócony..!
Jak koń idzie chętnie do przodu –
no to trzeba coś wymyślić, żeby mu w tym przeszkodzić. Nie uda się wmówić, że ma
krzywą miednicę, problemy metaboliczne i RAO, więc w ogóle nie powinien
pracować, tylko przez najbliższe dwa lata podlegać kosztownej i skomplikowanej
rehabilitacji..? No to
wymyślamy teorię, zgodnie z którą, nim się przejdzie do
wyższych chodów, jeździec musi „znaleźć duchową równowagę i łączność z koniem” –
poprzez intensywne wpatrywanie się we własny pępek leżąc na okrąglaku w czasie,
gdy koń krąży wokół. Albo – teorię, w myśl której ZANIM w ogóle zacznie się na
koniu jeździć – powinien on dorobić się zadku kulturysty i wykonywać piaffy i
pasaże na dwóch lonżach…
Naprawdę, odnoszę wrażenie, że
jeźdźcy dzielą się na tych bez kompleksów i bez pieniędzy – oraz z pieniędzmi i
z kompleksami…
Tylko właściwie: po jaką cho..rę
leczyć te kompleksy Bogu ducha winnymi zwierzakami..? Już pomijając mnóstwo
innych hobby i sportów, które można uprawiać (takie np. szachy..? Albo chociaż
warcaby..?) – doprawdy, nie każdy musi jeździć konno..! Można się dawać wozić
bryczką. Albo trzymać własnego konia na Wyścigach i wystawiać go do gonitw.
Albo zainwestować w konia czysto pokazowego, zaplatać mu koreczki, lakierować
kopytka i malować rzęsy. „Niejezdkom” nie tylko odwagi brak, ale i – fantazji…