Babcia zwykła mawiać, że w sobotę często pada, bo Matka Boska pranie robi. Ja dzisiaj zrobiłem trzy:
Przy czym upranych w pierwszej kolejności (włączyłem pralkę jak tylko obmyłem grzeszne cielsko po nakarmieniu koni i kotów, czyli ok. 5.00 rano) koszul już nie widać, bo zdążyły wyschnąć gdy byłem na targu, a potem uwijałem się w obejściu, za czym wyprasowałem je i uwiesiłem w szafie.
Z tym prasowaniem, co tu kryć - bieda:
Nie no - nie prasuję na stole! Dobrze pamiętałem, że Lepsza Połowa używała do tego deski do prasowania. Odkrycie, gdzie ta deska jest zabunkrowana - zajęło mi trochę czasu. Ale się udało. Z pierwszego prasowania, trzy tygodnie temu, to nawet byłem w miarę zadowolony (albo było mi wszystko jedno, nie pamiętam...). Tyle tylko, że trudno było wyczuć, co lepiej nawilża prasowany materiał: woda z żelazka (swoją drogą nie odkryłem jeszcze, w jaki sposób tę wodę uzupełnić - Dyabli wiedzą gdzie do tego jest instrukcja obsługi, a boję się zepsuć...), czy pot z mojego czoła..?
Kłopot w tym, że z prasowania na prasowanie idzie mi coraz gorzej. A nie jestem informatykiem. Czy dziennikarzem. Marketingowcem jestem - nie mogę wyglądać jak Szwed, za przeproszeniem..! Miałem początkowo pomysł, żeby dokupić trochę garderoby. Ale jest on w praktyce równie trudny do zrealizowania, co wiele innych pomysłów wymagających czasu (nie mówiąc już o tym, że entuzjazmem nie pałam...). Pojęcia nie mam kiedy w końcu uda mi się wybrać do sklepu: to będzie musiało być w godzinach pracy - bo niby kiedy indziej..?
Jeszcze pal licho koszule - w ostateczności, jak się okaże że moja obuleworęczność wyklucza na dłuższą metę skuteczne wygładzanie fałdek, to zacznę znowu nosić krawat. Odpowiednio niedobrany - powinien skutecznie odwrócić uwagę od koszuli!
Gorzej z marynarką. Lepsza Połowa przy pomocy sobie tylko znanych czarów oraz żelazka była w stanie przywrócić mojej ciężko już spracowanej, ale wciąż ulubionej lnianej marynarce świeżość - lepiej, a co najważniejsze, z dużo mniejszą szkodą dla delikatnego materiału, niż pralnia chemiczna. W tej chwili marynarka wygląda jak worek. I to pełen kocich kłaków i kurzu.
Nie jest to na szczęście moja jedyna marynarka. Obawiam się jednak, że bez wizyty w sklepie tej kwestii na dłuższą metę rozwiązać się nie da. A potem trzeba będzie znaleźć w Radomiu przyzwoitą pralnię chemiczną zdolną do wykonania usługi w czasie krótszym od ośmiu godzin. Wypróbowałem jak na razie raz jeden tę w Galerii Słonecznej - ale Lepsza Połowa zrecenzowała wtedy efekt negatywnie...
Oczywiście nie samym praniem i prasowaniem gospodarstwo stoi. Jak co dwa tygodnie uzupełniłem podręczny zapas siana o dwie kolejne belki:
Jak to się transportuje ze Stodoły Pana Jana, to
kiedyś na filmiku pokazywałem - teraz doszła ta dodatkowa trudność, że trzeba najpierw wjechać na Padok Zimowy, a potem zeń wyjechać tak, żeby stado nie zdążyło prysnąć na wolność. Do tej pory wjazd zawsze mi otwierała i zamykała Lepsza Połowa. Ostatnim razem wziąłem ze sobą M. (który pomagał mi też z wytoczeniem belek ze stodoły - co nie jest takie proste...) - ale źle zamknął przy wyjeździe, dzięki czemu stado nawiało i miałem niepowtarzalną radochę je gonić i złapać.
Generalnie - trzeba po prostu bardzo szybko wjeżdżać i wyjeżdżać!
Oczywiście - posprzątałem pod wiatą i na całym Padoku Zimowym. O tym nawet nie warto wspominać.
Byłem też na targu, gdzie kupiłem marchewkę (niestety, to już nie
nasza ulubiona marchewka - i chyba w ogóle ostatnia w tym sezonie...), len i ostropest dla Czterokopytnych - i jabłka: dla siebie. Przy diecie złożonej głównie z chińskich zupek i konserw tyrolskich - trzeba sobie znaleźć jakieś źródło witamin, inaczej szkorbut murowany. Pamiętam z czasów studenckich! Co prawda wtedy były raczej słoiczki od Matki niż konserwa tyrolska - ale zasada jest zasadą.
Zrobiłem zakupy - w wersji mocno skróconej i okrojonej w stosunku do tego, co robiła co tydzień Lepsza Połowa.
Po sprzątaniu i przywiezieniu siana - zamontowałem wreszcie kamery:
Tylko trzy, bo czwarta z powodów, które dla mnie są absolutnie niejasne, a każdego specjalistę zapewne pobudzą do skonstruowania bardzo kreatywnej teorii - nie daje się wpiąć w system. No cóż - przynajmniej wejście do chatki, ciągnik, przyczepa i podjazd - są w zasięgu:
Na koniec wreszcie wziąłem się za sprzątanie chatki. Lepsza Połowa rozłożyłaby to zapewne na raty - większość wykonując już w piątek. Też mogłem tak zrobić, Szef puścił nas wcześniej. Nie dałem rady: wszystko, co mi się wczoraj udało, to jedno pranie - inaczej dzisiaj miałbym do zrobienia cztery, a nie trzy.
Efekt moich wysiłków, jak sądzę, zasłużyłby u Lepszej Połowy na ocenę mierną w kategorii "sprzątanie codzienne". Do kategorii "sprzątania przedświątecznego" wcale a wcale się to nie łapie. Nie zrobiłem i nie zrobię nawet tego, co zawsze było moim właśnie zadaniem - wyciągnięcia, kratka po kratce, książek z naszego regału i wytarcia kurzy oraz mysich bobków, których tam z pewnością pełno:
Nic nie poradzę. Bolą mnie plecy, czarne plamy wirują przed oczami i nawet zdając tę relację nie wiem - bredzę, czy sam jestem czyjąś brednią..? To tak jak z motylem i Chuang Zi - jeśli wiecie, co mam na myśli.
W każdym razie przez krótką chwilę dominującym zapachem w chatce był zapach środka do czyszczenia mebli. Krótką - bo zmieniło się to natychmiast gdy, myjąc podłogę, sięgnąłem trochę za głęboko pod wannę: był tam bardzo już zastarzały i doskonale ukryty prezent od naszego koćkodana:
Wywietrzyłem i teraz niczego szczególnego już nie czuję. Ale zastrzegam że powonienie mam słabe i w ogóle mało co czuję nosem..! W szczególności nigdy, ale to nigdy nie udało mi się nosem wyczuć żadnego pisma...
Przynajmniej teraz już wiem dlaczego przed każdym większym sprzątaniem Lepsza Połowa kupowała nową szmatę do podłogi - mimo, że stara wcale nie wyglądała na zużytą...
A nasza chatka ma tylko 24 metry kwadratowe. Co by to było, gdybym zdołał wybudować ponad stumetrowy dom, na który mam projekt i pozwolenie na budowę..?
Teraz, jak mawiała Lepsza Połowa, nawet bym coś zjadł - gdyby mi ktoś podał. Bo samemu to nie mam sił niczego robić...
No cóż - rozpalę zaraz w piecu, bo właśnie stygnę po pracy i robi mi się zimno. Różnych trunków mi nie brakuje, przezornie nabyłem też prawie-że-gotowe przekąski rozmaite. Przytulimy się z koćkodanem i jakoś przetrwamy do jutra. Jutro M. ma chrzciny piątego dziecka (i drugiej córki) - będzie zabawa, będzie się działo.
Na środę wieczór zamówiłem sobie pana, który przywiezie nowiutki rozrzutnik do nawozów. Trochę ich do rozrzucenia w tym roku mam:
A do tego jeszcze - za radą i na odpowiedzialność
Permakulturnika - zestaw Małego Chemika do rozrobienia jako oprysk:
Pasowałoby wziąć na czwartek i piątek urlop. To powinno zagwarantować, że przynajmniej Pierwszy Padok zostanie nawieziony i być może także opryskany. Bo czy zdążę w dwa dni wszystko, czyli 7,5 tony na dwa pastwiska + oprysk - trudno powiedzieć. Niestety, w nocy z piątku na sobotę wylatuję do Szkocji na targi. Ewentualny dalszy ciąg zatem, dopiero w drugiej połowie kwietnia. Dlatego właśnie nie mam wyboru i przynajmniej jeden dzień urlopu koniecznie muszę wziąć...
Z tego samego powodu w poniedziałek koniecznie muszę
jeszcze raz uruchomić ciągnik - i przestawić go tak, żeby rozrzutnik dało się od razu podłączyć. A jak mi starczy zapału i sił, to i te nawozy, które przeznaczone są na Pierwszy Padok - dobrze byłoby przyczepą przerzucić tamże. Przecież nie będę, jak w poprzednich latach, przejeżdżał z każdym załadowanym lejem przez Padok Zimowy: kto mi tyle razy otworzy bramę i przypilnuje, żeby stado dyla nie dało..?
Po raz pierwszy odkąd kupiliśmy ziemię, nie zakopię w tym roku skorupek po jajkach ze święconki na przepędzie, co zgodnie ze starym, litewskim zwyczajem, miało było gwarantować płodność stada. Płodność by się przydała - ogier jest już kupiony, czeka tylko na mój przyjazd z transportem. Ale jajek w tym roku nie będzie...