Dyskusja o Ukrainie na forum historycy.org
zdryfowała na CAP-a (niestety, Państwo nie zalogowani tej dyskusji nie zobaczą...). Ponieważ, o ile mi wiadomo, na forum nie ma oddzielnego wątku temu tylko zagadnieniu poświęceonego - a przy tym, temat jest zarówno związany z gospodarstwem, więc pasuje do tego bloga, a nie do "ciemnego kąta internetu", jak i może być też interesujący dla Państwa - to postanowiłem trochę o polityce rolnej pofilozofować. A co mi tam..!
Wielu ludzi dostrzega już, że dopłaty tzw. "bezpośrednie", do powierzchni użytków rolnych, prowadzą do patologii. Choćby takich
jak w Rytomoczydłach, gdzie właścicielowi (racjonalnie) bardziej opłaca się doprowadzić majątek do ruiny niż cokolwiek w nim robić. Co jest, skądinąd, przypadkiem łagodnym i na małą skalę. Słyszałem bowiem o dużo absurdalniejszych "przekrętach"...
Radą na to ma być wprowadzenie zamiast "dopłat bezpośrednich" - "dopłat do produkcji".
Moim zdaniem doprowadzi to do skutku zgoła przeciwnego niż to sobie wyobrażają zwolennicy tego rozwiązania. Mianowicie: drastycznie wzrosną koszty produkcji rolnej.
Te koszty już wzrosły. Po prostu wzrosły ceny artykułów niezbędnych do produkcji rolnej - a ponadto, bardzo wielu rolników ponosi dodatkowy koszt utrzymania maszyn czy budynków, które nie były może pilnie niezbędne, ale skoro była dotacja, to zostały zakupione lub zbudowane - a teraz stoją i domagają się paliwa, olejów, części zamiennych, prądu, spłaty kredytów...
O tym już zresztą pisałem.
Jeśli zostaną wprowadzone "dopłaty do produkcji", to 99,97% rolników potraktuje je jako dodatkowy przychód, zachęcający ich do zwiększania produkcji niezależnie od jej opłacalności. Pojawią się gospodarstwa produkujące tak drogo, że bez dopłat w ogóle by nie zaistniały, a pozostałe zwiększą produkcję ponad dotychczasowy "poziom równowagi". Oznacza to permanentną "świńską górkę", "mleczną górkę" i w ogóle - pod górkę, bo kto to sprzeda i gdzie..? Zapewniam Was, że ceny dla finalnego konsumenta NA PEWNO nie spadną! A nawet jeśli - to ile świńskich kotletów więcej jesteście w stanie zjeść..?
Oczywiście że najlepszym rozwiązaniem byłoby zniesienie wszelkich dopłat. Abstrahując od kwestii PO CO nam w ogóle jakakolwiek "polityka rolna" (jakie niby są racje - ekonomiczne czy polityczne - żeby istniała raczej "polityka rolna", a nie np. "polityka wydawnicza" - przecież rynek prasy papierowej zdycha, a liczba bezrobotnych dziennikarzy będzie wkrótce równa liczbie "nadmiarowych" zdaniem Jewrosojuza i niemiłościwie nam panującego gosudarstwa rolników..?) - to dopłaty są zwyczajnie najgłupszym możliwym narzędziem takiej polityki, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Historycznie gosudarstwa ingerowały w rolnictwo na trzy sposoby.
1. Poprzez ustanowienie stałych cen skupu.
Tak na przykład, od czasów cesarzowej Anny, "uregulowany" był rynek koni wojskowych w Imperium Rosyjskim. Państwo określało znane z góry, na wiele lat naprzód ceny, po których zamierza kupować "konie kirasjerskie", "konie ułańskie", itd. - a hodowcy, wiedząc to, zapewniali podaż aż nadto wystarczającą. Ceny te były początkowo nieznacznie wyższe niż koszt zakupu podobnych koni zagranicą - ale z czasem, choć bardzo powoli, spadały. "Wartością dodaną", której poszukiwał rząd nie była tu zresztą oszczędność, lecz pewność dostaw - na wypadek wojny, odcinającej Rosję od rynków zagranicznych.
Zdaje się, że pierwotnym motywem ustanowienia niektórych przynajmniej elementów CAP-a TAKŻE była obawa o tzw. "bezpieczeństwo żywnościowe" - na wypadek kolejnej wojny w Europie - nieprawdaż..?
Pytanie, czy ten motyw ma jeszcze obecnie jakiś sens? Czy Europie grozić może głód? Bo mam wrażenie, że zgoła wprost przeciwnie - sama Holandia pewnie by pół świata wykarmiła - a to taki maleńki kraik...
2. Poprzez indukowanie inwestycji.
Skomplikowana nazwa, chciałem się popisać że trudne słowa znam - ale rzeczywistość była bardzo prosta. W (prawie) każdej guberni Imperium Rosyjskiego w II połowie XIX wieku odbywały się - najczęściej raz do roku - jakieś "wystawy rolnicze". Na te wystawy był przeznaczony pewien budżet w postaci złotych imperiałów. I tak, właściciel najwyżej ocenionego buhaja dostawł na przykład 100 rubli w złocie. I piękny, złoty medal na dokładkę. To był majątek, równowartość kilku, jak nie kilkunastu takich buhajów.
Nic dziwnego, że chętnych było wielu. W praktyce ich inwestycje w poprawę jakości (bydła, koni, owiec, itp., itd.) były WIELE RZĘDÓW WIELKOŚCI wyższe od budżetów przeznaczanych na nagrody i organizację wystaw.
Tak samo zresztą działają po dziś dzień wyścigi konne (z wyjątkiem Singapuru, Hongkongu i bodajże Japonii - ale to specyficzne miejsca, gdzie wiele koni się ściga, a niewiele - trenuje...). Suma nagród wypłacanych właścicielom i dżokejom jest wielokrotnie niższa od kosztów hodowli i treningu koni. Innymi słowy, branża jako całość jest permanentnie deficytowa brutto - i istnieje tylko dzięki temu, że stale przyciąga nowe kapitały zachęcone nadzieją wygranej.
Carskie "wystawy rolnicze" sprawiały zaś, że włościanie zamiast chować zarobione w taki czy w inny sposób rubelki za świętym obrazem lub zakopywać w ogródku - inwestowali je w swoje gospodarstwa.
U schyłku PRL polskim rolnikom powodziło się relatywnie nieźle: choćby dlatego, że posiadali dobra powszechnie pożądane w miastach. Blondynki!
Co stało na przeszkodzie "uruchomieniu" tego kapitału (który w praktyce został zmarnowany na budowę za dużych, do niczego niepotrzebnych, murowanych piętrowych domów oraz skonsumowany) po transformacji ustrojowej w taki właśnie sposób, jak to za cara robiono..?
No a teraz - teraz jest za późno. Wieś, mimo dopłat (a właśnie - NA SKUTEK dopłat!) wydrenowana jest z kapitału i pozostaje jej tylko wyprzedawanie ziemi lub sprzedaż poniżej kosztów, gdy trzeba pokryć niezbędne wydatki...
3. Poprzez upowszechnianie wiedzy rolniczej
To było kiedyś dużo łatwiejsze niż dzisiaj. Starczyło wydać broszurę o hodowli pszczół, czy o niezbędnych zabiegach pielęgnacyjnych owiec, albo "kalendarz rolniczy" - a ludzie jakoś, nie wiedzieć czemu, garnęli się do takiej nauki. Teraz upowszechnia się wiedzę o sposobach zabiegania o dotacje.
Co to ma, w ogóle wspólnego z rolnictwem..?
Jaką niby cnotą i "postępem" jest uczenie ludzi żebrania..? Uczenie ich bezradności i polegania na władzy..? Jakby nie mieli tych cech sami z siebie?
W każdym razie -
kolega Wojciech skuteczniejszą i ważniejszą tu prowadzi "politykę rolną" niż Ministerstwo - pożal się Panie Boże - Rolnictwa!