Pewnego słonecznego popołudnia,
Piotruś Pan oderwał się na chwilę od ulubionej zabawy z Wandą. Jego uwagę
przyciągnęło dziwne zachowanie ich ukochanego konika. Zamiast prężyć się
dumnie, podskakiwać i galopować – stał smętnie ze spuszczoną głową przed swoim
ślicznym, kolorowym domkiem.
- Co się stało, mój mały koniku?
– zapytał Piotruś Pan. A Wanda popatrzyła na konika z ukosa.
- Jak to, „smutnego“? – zdziwiła
się Wanda. – Co to znaczy „smutne“? Nigdy nie słyszałam takiego słowa. Nie w
Nibylandii…
- Niestety, moi drodzy, nawet w
Nibylandii nie wszyscy są wiecznie młodzi. Nadszedł mój czas odejść na drugą
stronę tęczy…
Gdy tylko ulubiony konik Piotrusia
Pana i Wandy to powiedział, cudownym sposobem przed jego ślicznym, kolorowym
domkiem pojawiła się tęcza, a dwie latające wróżki porwały konika, który
pomknął po jej siedmiobarwnym łuku.
Piotruś Pan popatrzył na Wandę.
Wanda popatrzyła na Piotrusia Pana.
- Czym teraz będziemy się bawić,
gdy nie mamy konika? Oj, może byłaby jednak pora dorosnąć..?
Ulubiona zabawka Piotrusia Pana
Ulubionej zabawki Wandy - umówmy się - pokazywał nie będę, dobrze..?
A może się i tak zdarzyć, że
tatuś Piotrusia Pana albo Wandy – straci pracę w dyrekcji Ważnego Banku – i
nagle zabraknie sianka na sianko dla ulubionego konika. I co wtedy..?
Jak już wiele razy pisałem, nasza
współczesna cywilizacja techniczna, dzięki wszystkim swoim cudom – pozwala nam nie dorastać. Pozwala żyć w Nibylandii, gdzie wszyscy są wiecznie dziećmi,
gdzie Piotruś Pan może się dowolnie bawić z Wandą (względnie, jeśli woli –
z którymś ze swoich Wiecznych Chłopców, a bywają i takie miejsca na tej
Umęczonej Planecie, że i z konikiem, i z pieskiem…), bez najmniejszej
obawy o konsekwencje tej zabawy, ani nawet o to – czy mu się w ogóle zabawa uda. Na wszystko są piękne, niebieskie, różowe, żółte pigułki – na zabawę, na
dobry humor, wreszcie – na sen.
Zaiste: nie dorośnie nigdy ten, kto nie zazna w życiu choć odrobiny zła. I nawet nie wiem, gdy piszę te słowa,
czy ów stan dziecięcy, w którym pogrążeni są nasi bliźni – jest stanem rajskiej
niewinności (bo jeśli nawet krzywdzą innych – a krzywdzą ich okropnie – to
robią to bez świadomości, nie wiedząc nawet, co będzie skutkiem ich działania…), czy raczej – stanem wstydliwego znieczulenia. Wzięliśmy sobie,
jako cywilizacja narkozę – nie chcemy się z niej, za żadne skarby,
obudzić…
Pewnym jest tylko, że dyskusja
z gromadą Wand i Piotrusiów Panów – nie ma sensu. Oni żyją w zupełnie
innym świecie, który z naszym, normalnym światem – w żadnym miejscu się
nie przecina.
Wandy i Piotrusie widzą w
Skaryszewie gromady tirów jadących prosto na Sycylię i przywożących tam kupę
cuchnącego mięsa na połamanych nogach – bo dzięki temu ich „bohaterskie“
rzucanie się pod koła tego jednego czy dwóch tirów, które faktycznie tam w nocy
były (żeby zawieść kilkadziesiąt koni – spośród kilku setek – do odległego o
200 czy 300 km „punktu gromadzenia“…), staje się jeszcze bardziej „bohaterskie“.[1]
Pan Janusz Korwin – Mikke
stwierdził kiedyś, że niebywały rozrost biurokracji, jaki współcześnie widzimy
i jej gargantuiczne marnotrawstwo (z emblematyczną dla naszych czasów „walką
z globalnym ociepleniem“ na czele…) – to taki mechanizm autoregulacyjny
naszej homeostatycznej cywilizacji. Gdyby nie biurokracja, „walka
z globalnym ociepleniem“ i ogólny luz – bylibyśmy zbyt szybko zbyt bogaci
i wtedy dopiero by nam odbiło!
Być może coś w tym jest. Problem
polega na tym, że nie bardzo widzę, jak odróżnić – co jest tylko przejawem
naturalnego dążenia homeostatu do równowagi – a co: symptomem zbliżającego się
zgonu pacjenta w narkozie..?
I znowu jest smutno…
No cóż: wedle prognozy pogody od
poniedziałku – wtorku ma się przejaśnić, a w środę to już w ogóle – będzie słońce full wypas. To
Was zarzucę zdjęciami. O ile dożyjemy do tego czasu, oczywiście – zdaje się, że
siano dla koni właśnie mi się udało załatwić, ale z nami gorzej:
zaskórniaki Lepszej Połowy, które nas uratowały w zeszłym tygodniu, już się
kończą, pod presją niespodziewanych i nieplanowanych wydatków – a tu ani
wierszówki z „KT“ nie widać, ani perspektyw jakiegoś zatrudnienia. Jak zwykle.
Na razie to tyle – czeka mnie
upojny dzień w towarzystwie wideł, bo zamówiłem sobie na dziś rozrzutnik, żeby
wywieźć część ściółki spod wiaty, nim grunt całkiem rozmięknie i nie da się tam
podjechać. W zamian za zużytą ściółkę mamy dostać flance truskawek i sadzonki
innych roślin – gdy przyjdzie na to pora. Może powinienem, na spółkę
z moim przyjacielem Zbyszkiem, który po operacji stawu barkowego konno
może jeździ, ale tynkować już nie – stoisko warzywne w Radomiu otworzyć..?
[1]Jak donoszą hodowcy koni zimnokrwistych, wzmożone, w związku z tak zwaną
„aferą mięsną“ (co do której, jużeśmy ustalilil, że to tylko taki rodzaj
zasłony dymnej…) kontrole w krajowych ubojniach już doprowadziły do wstrzymania
eksportu koniny z Polski. Da się wywieźć tylko żywiec. Ponownie pytam: to
jest JESZCZE teoria spiskowa – czy JUŻ spiskowa praktyka..?
To znaczy: gdy uda się
eko-faszystom przepchnąć w Sejmie zmianę statusu prawnego konia ze „zwierzęcia
gospodarskiego“ na „zwierzę towarzyszące“?
W chwili obecnej jest w Polsce
mniej niż 300.000 koni. Trudno o dokładne liczby, bo stan ten nieustannie się
zmienia – akurat trwa pora wyźrebień! Generalnie jednak, z roku na rok
koni jest coraz mniej. Wśród tych 300.000 koni około 30.000, może trochę więcej
– to konie rekreacyjne, sportowe, używane w hipoterapii, czy do pracy w miejskich
bryczkach. Reszta – to konie gospodarskie, które czasem (rzadko) coś tam
pomagają swoim właścicielom na roli, ale większość czasu: próżnują, tyją – i
są, koniec końców, sprzedawane na ubój.
Trudno o dokładne dane dlatego,
że przecież żaden koń nie ma na czole wypisane „jadę do rzeźni“ – czy też
przciwnie: „jestem kochanym tuptusiem, nikt mnie nigdy nie zje“. Owszem, można
w paszporcie zrobić zastrzeżenie, że „koń nie przeznaczony do konsumpcji przez
ludzi“ – co ma ten skutek, że weterynarz może mu podawać takie leki, których w
innym wypadku podawać mu by nie było wolno. Sądzę jednak, że niewiele koni ma
takie zastrzeżenie wpisane – bo też i nie każdy choruje na takie choroby, które
by podawania szkodliwych dla ludzi leków wymagały.
Z całą pewnością NIE TRAFIĄ
do ubojni konie stare, chore, kalekie – oraz kucyki, które nie osiągają co
najmniej 500 kg masy. Takie konie, jeśli z jakichś względów ich żywot
trzeba zakończyć – podlegają uśpieniu Morbitalem i utylizacji (poprzez spalenie)
w firmie Bakutil. Dla mieszczuchów to jest dość kosztowna impreza, na wsi –
zależy to od gminy: u nas akurat nic się nie płaci – ale to nie jest reguła.
Cmentarza dla koni oficjalnie jeszcze w Polsce nie ma – ale przy co starszych i
bardziej zasłużonych stadninach państwowych: mają swoje „aleje zasłużonych“.
Zdaniem pana dyrektora doktora Treli z Janowa Podlaskiego – można tak
zrobić, byle się dogadać z powiatowym lekarzem weterynarii. Miejscowy
lekarz, gdy chciałem taką możliwość wysondować, aż się zagotował z oburzenia.
Więc nie wiem: wolno (pod pewnymi warunkami) pochować konia w ziemi – czy nie
wolno..?
Tych kucyków żadna ubojnia NIE KUPI
Bo, tak zupełnie na marginesie –
miejsce na „koński cmentarz“ mam wcale niezłe: i niedaleko od Warszawy i
spokój, cisza, ładnie tu (w sumie… jak już pozbierałem śmieci…).
Ale – wracajmy do naszych
baranów. Czyli do eko-faszystów i ich chorej wyobraźni.
Nie ulega wątpliwości, że zmiana
statusu prawnego konia, równoznaczna z zakazem „hodowli mięsnej“ w Polsce
– MUSI spowodować dalszy i bardzo szybki spadek liczby koni.
Od razu napiszę, że kompletnie do
mnie nie trafia argumentacja eko-faszystów i ich popleczników, wedle której
lepiej w ogóle nie żyć – niż żyć krótko (czy to zawsze i z góry oznacza,
że – nieszczęśliwie..?) i skończyć na talerzu.
Przepraszam bardzo: ale czy ktokolwiek
z nas, rodząc się, miał gwarancję od Pana Boga, że dożyje do momentu, gdy
będzie czytał te światłe słowa i rzuci się na klawiaturę smażyć jakiś
paszkwilancki komentarz w odpowiedzi..?
Od Pana Boga, rodząc się, to mamy
gwarancję tylko na jedno – że z całą pewnością, wszyscy pomrzemy.
Niektórzy wcześniej, inni później – ale czy fakt ten spędza nam na codzień sen
z powiek?
Owszem – trochę nieprzyjemnie się
robi, jak przychodzi pan doktor z zaaferowaną miną i wręczając wyniki
morfologii krwi mówi: „masz pan/pani raka – zostało panu/pani pół roku, może
rok“.
O ile mi jednak wiadomo, żaden
hodowca przy narodzinach „mięsnego“ źrebięcia nie szepcze mu na uszko: „no
fajnie, fajnie – za rok, najdalej za dwa lata – pojedziesz w ostatnią drogę i
będzie z ciebie fajna kurtka motocyklowa i sporo kotletów…“
A nawet, gdyby tak szeptał – to
sądzicie, że źrebak to zrozumie..?
Więc: o co kaman? Rozumiem
oburzenie na ewidentnie złe traktowanie zwierząt. Nie podzielam towarzyszącego
temu oburzeniu „rewolucyjnego zapału“ – bo, osobiście uważam, że trwała
poprawa dobrostanu zwierząt może wynikać tylko i wyłącznie z dobrobytu ich
właścicieli, a nie z czego innego –
ale mogę to zrozumieć. Natomiast tego gadania o „rozmnażaniu śmierci“ – nie
pojmuję ni w ząb.
Logiczną konsekwencją założenia,
że „nie należy rozmnażać zwierząt, jeśli mają żyć krótko (nawet, gdyby żyły
szczęśliwie)“ – jest wniosek, że i ludzi nie ma sensu rozmnażać, a najlepiej –
spuścić w cholerę tę bombę i skończyć z całym tym bajzlem raz na zawsze.
A to już jest czyste szaleństwo i
tego, kto takie tezy głosi, co prędzej należałoby ubrać w kaftan z długimi
rękawami i zamknąć w takim miejscu, żeby przypadkiem – nie przeszedł od słów do
czynów. Tak się współcześnie nie robi – i macie tego skutki tu i ówdzie już
widoczne. W przyszłości będzie ich więcej – zapamiętajcie moje słowa, bo są
prorocze…
Kompletnym odpałem jest czepianie
się w tym kontekście akurat koni. Hodowla koni ma z definicji charakter
ekstensywny. Nie twierdzę bynajmniej, że u wszystkich hodowców wszystkie konie
są zawsze szczęśliwe i niczego im nie brak. Tym niemniej, akurat konie MOGĄ być
szczęśliwe nawet, jeśli z góry przeznaczone są do konsumpcji. Wystarczy
tylko zapewnić im pastwisko, ruch, towarzystwo innych koni, dostatek (a niekoniecznie – nadmiar) pożywienia, wodę, jakąś osłonę przed wiatrem i kawałek suchej
ściółki lub czystego piasku – a do tego: nie krzywdzić ich czynem lub
zaniedbaniem – a będą szczęśliwe same z siebie, bo więcej koń do szczęścia
nie potrzebuje.
Perspektywy życiowe pisklęcia
wylęgającego się w przemysłowej wylęgarni kurcząt – są na ogół o wiele gorsze –
i, doprawdy, niewiele da się na to poradzić…
Dlaczego zatem eko-faszyści
uczepili się akurat koni – a nie kurczaków?
Kiedy odpowiadam, że zrobili to
z przyczyn politycznych, bo wcale nie chodzi im o dobro zwierząt, tylko o
władzę, więc wybrali sobie taki cel, gdzie najłatwiej im dotrzeć do szerokich
rzesz laików – słyszę w odpowiedzi, że tworzę jakąś „teorię spiskową“. Dobrze,
niech Wam będzie. Tyle tylko, że jedyna rozsądna alternatywa wobec takiej
właśnie „teorii spiskowej“ – to przyjęcie, iż WSZYSCY eko-faszyści, co do
jednego, są pospolitymi kretynami, niezdolnymi do elementarnego zrozumienia
rzeczywistości.
Zwykle przyjmuję, że głupota jest
PROSTSZYM wytłumaczeniem zjawisk skądinąd niezrozumiałych niż spisek. Jednak
nie mniej ważną zasadą jest – unikać, o ile tylko to możliwe, stosowania tzw.
„wielkich kwantyfikatorów“, czyli takich słówek jak „wszyscy“, „zawsze“,
„wszędzie“. Tym samym – choć chętnie zgodzę się na to, że większość
eko-faszystów to zwykli kretyni (zwani też „pożytecznymi idiotami“) – to
przypisanie tak marnej kondycji umysłowej WSZYSTKIM – byłoby już tezą
nadmiernie ryzykowną.
A skoro POWINNI się nawet wśród
nich trafiać tacy, którzy jednak co nieco kumają z rzeczywistości – a MIMO
TO zachowują się tak, jak się zachowują – no to widać: widzą w tym jakiś interes…
Co zatem się stanie, gdy uda im
się zrealizować cel, który głoszą – czyli (najprawdopodobniej na początku
kadencji następnego Sejmu…) zmienią status prawny konia ze „zwierzęcia
gospodarskiego“ na „zwierzę towarzyszące“ – a liczba koni w Polsce, i tak już
niewielka – znowu spadnie..?
Podobno pani Karolina Wajda
twierdzi, że zniknięcie z polskiego krajobrazu koni zimnokrwistych by jej
nie przeszkadzało, bo to „nie jest żadna tradycja“. No cóż: a jej andaluzy – to
jest jakaś polska specjalność może..?
To prawda, że konie pogrubione,
czy zimnokrwiste, na większą skalę pojawiły się w Polsce (pomijając zabór
pruski – ale i tam, byłaby to jednak raczej tradycja niemiecka…) dopiero w XX
wieku, a dopiero od lat 60-tych hoduje się je przede wszystkim,
z przeznaczeniem mięsnym. Nie można jednak ignorować faktu, że to jest 80
– 90% wszystkich koni w Polsce. Przeciętny Polak ma o wiele większe szasne zetknąć
się z koniem – „grubasem“ – podczas wakacji czy innego, przypadkowego
pobytu na wsi – niż trafić do którejś z około 1000 stajni rekreacyjnych
lub sportowych (1000 stajni na taki kraj jak Polska – to nic…).
Dlaczego uważam, że ważną rzeczą
jest, aby „przeciętny Polak“ miał jakieś szanse choć popatrzeć na żywego konia?
Napisałem o tym na forum, pozwolę sobie się zacytować: Być może są ludzie, których to
nie boli. Mnie boli. I uważam, że ja też tracę, za każdym razem, gdy likwiduje
się kolejna wiejska hodowla. Tracę przede wszystkim: zrozumienie u innych ludzi
dla mojej pasji! Już w tej chwili może 3% wszystkich Polaków kiedykolwiek bodaj
dotknęło żywego konia. Może mniej. A to nie tylko znaczy, że my, koniarze,
stajemy się w coraz to większym stopniu "dziwolągami" - ale też i to,
że jesteśmy coraz bardziej bezbronni. No chociażby wobec takich szykan, jak
Viatoll już od 3,5 tony, czyli od normalnego zestawu samochód + bookmanka...
W
przeciwieństwie do wielu znanych mi hodowców (i sprzedawców – może dlatego
właśnie: sprzedawcą zbyt dobrym nie jestem..?) uważam, że mój ewentualny biznes
jako hodowcy – będzie szedł tym lepiej nie wtedy, gdy koni w Polsce będzie
MNIEJ, tylko właśnie odwrotnie – gdy będzie ich możliwie JAK NAJWIĘCEJ. Im
więcej będzie w Polsce koni w ogóle – tym posiadanie konia będzie łatwiejsze.
Więcej będzie weterynarzy, kowali, producentów oferujących różnoraki sprzęt,
wytyczonych szlaków dla turystyki konnej, stajni, może nawet – głupia rzecz, a
pojęcia nie macie, jak przeszkadza jej brak, zwłaszcza w samotnych wycieczkach
– czasem, przed niektórymi wiejskimi sklepami, pojawią się koniowiązy, które
jeszcze z dzieciństwa pamiętam..? Więcej też będzie ludzi jako – tako
przynajmniej obytych z koniem. W konsekwencji: będzie więcej klientów!
Mało
tego! Uważam, że im więcej będzie w Polsce konkretnie koni achałtekińskich –
z tym większą pewnością ja sprzedam swoje odsadki, jeśli taką podejmę
decyzję. Bo po prostu – więcej ludzi takie konie zobaczy, a gwarantuję Wam, że
kto je raz zobaczy – bardzo często: sam takich zapragnie…
Dlatego
konsekwentnie, od lat oferuję pomoc każdemu, kto chce sprowadzić sobie konia
achałtekińskiego – mimo, że mam trzy klacze i będę miał (mam nadzieję…) już
wkrótce źrebięta. Ja się konkurencji nie boję: nasze Trzy Gracje i w stajni
Najczcigodniejszego Prezydenta – nie byłyby takie ostatnie!
Konsekwencje zmiany statusu
prawnego konia w Polsce oczywiście do samego tylko spadku liczebności koni (i
skurczeniu się naszego „końskiego światka“…) się nie ograniczają.
Jak już wspomniałem, na czole
żaden koń nie ma wypisane, że „jedzie do rzeźni“. Tak naprawdę, cała ta „zmiana
statusu“ oznaczać będzie jedynie – zamknięcie krajowych ubojni i przejęcie
interesu (oczywiście: zredukowanego jak chodzi o rozmiar – i ze znacznie niższymi
zyskami dla hodowców…) w 100% przez ubojnie zagraniczne oraz – krajową mafię. O
czym już, żartobliwie, wczoraj w komentarzu wspominałem.
W razie wprowadzenia tej zmiany
prawnej zlikwidowane zostaną w pierwszej kolejności największe stada koni
zimnokrwistych: akurat te, gdzie koniom było (na ogół…) najlepiej. Ale
podradomski czy podkielecki chłoporobotnik, trzymający w komórce jedną lub dwie
kobyły, których przychówek sprzedaje co roku tzw. „handlarzowi“, dzięki czemu
może wyprawić swojej rodzinie Święta, bo to jego jedyny w roku ekstra-dodatek
do nisko płatnej pracy w Warszawie, którą na codzień wykonuje – nie podda się
tak łatwo.
„Handlarze“ jak skupowali konie
od takich chłoporobotników – tak dalej będą je skupować. Tyle, że aby przewieźć
je do Włoch, czy gdzie tam te ubojnie będą nadal funkcjonować – będą się
musieli zorganizować w mafię. Hodowcy dostaną mniej pieniędzy – o tyle mniej, o
ile trzeba będzie odpalić „działkę“ dla policjantów, „krokodyli“ z ITD i
pogranicznych weterynarzy, którzy przymkną oko na transport – i o tyle mniej, o
ile mafia, jak to mafia, zapewni sobie terytorialny monopol. Jeden lub kilku
handlarzy – zbuduje sobie wystawny pałac dzięki temu monopolowi.
Nie posuwam się do twierdzenia,
że właśnie O TO chodzi naszym eko-faszystom. Myślę, że ci głupi – tej
konsekwencji (jak w ogóle większości konsekwencji…) po prostu nie dostrzegają.
A tym mniej głupim – jest ona obojętna. Podobnie jak los koni który – w tych
okolicznościach – na pewno ulegnie pogorszeniu, co do tego – nie można mieć
wątpliwości!
No i oczywiście, o czym już wiele
razy pisałem, konsekwencja ostatnia – być może najmniej uchwytna, bo nie
bezpośrednia, ale – wcale nie najmniej dotkliwa: nie ma żadnej
"naturalnej", "logicznej" granicy pomiędzy zakazem
użytkowania koni jako pokarmu - a zakazem użytkowania koni do pracy w zaprzęgu,
czy pod siodłem ("bo przecież konik się męczy"...).
Jeśli
pani Karolina Wajda tej konsekwencji nie dostrzega – no cóż, pozostaje mi
przykry obowiązek powiedzieć jej prawdę: jest po prostu – głupia. Nie wydaje mi
się, aby mądrość była koniecznie wymagana od pięknych kobiet – ale czy naprawdę
muszą się ze swoją głupotą tak publicznie obnosić..?
Latem 2009 roku byłem we
Wrocławiu odebrać (po)dyplom. Przy tej okazji odwiedziłem naszą przyjaciółkę,
hodującą pod Legnicą konie fryzyjskie. Nie ukrywam, że już wtedy chodziła mi po
głowie, wobec braku lepszych perspektyw, koncepcja uprawy jakiegoś „cash crop“
w Boskiej Woli – a sami rozumiecie, że zbitka: fryzy – Holandia – „cash crop“ –
brzmi tak jak brzmi…
Piszę o tym tak otwarcie, i nawet
z pewnym rozbawieniem, bo oczywiście nic z tego nie wyszło i wyjść
nie mogło – a patrząc z perspektywy czasu i pamiętając o problemach ze
zbytem nawet tak podstawowego produktu (który w dodatku mamy w najwyższej
możliwej jakości…) jak borowiki – mogę się tylko śmiać z własnej
naiwności: wyhodować to „cash crop“, to bym pewnie wyhodował (doświadczenie
ubiegłoroczne z tytoniem pokazuje, że jest to możliwe) – ale już
sprzedać..? Nie ma się co łudzić…
Abstrahując jednak od mojej
naiwności i ówczesnych planów na życie – odbyłem z Anką bardzo ważną i
pouczającą rozmowę, która nie bez powodów właśnie teraz mi się przypomina.
Moja gospodyni stwierdziła (to
było lato 2009, więc tuż po „panice roku 2008“ – która, jak się teraz okazuje,
była tylko pierwszym etapem obecnego kryzysu…), że sytuacja ogólna jest jak na
razie ZA DOBRA – i że kryzys z pewnością nie osigąnął jeszcze dna.
Na jakiej podstawie tak
stwierdziła? Ano na takiej – że nie ma popytu na drogie konie.
Co ma popyt na drogie konie
wspólnego z dnem kryzysu? To, że póki ludzie wierzą, że wkrótce będzie
lepiej, a aktualne trudności są tylko przejściowe – oszczędzają. Między innymi
– rezygnując z zakupów kosztownych, a do przeżycia zbędnych.
Kiedy jednak stracą wszelką
nadzieję, kiedy ich samopoczucie (a tym samym – również i tzw. „sytuacja
gospodarcza“) osiągnie prawdziwe dno – przestaną oszczędzać, tylko zaczną się
bawić. Po co ciąć wydatki, skoro sytuacja wydaje się całkowicie beznadziejna?
Po co odkładać na przyszłość, skoro żadnej przyszłości zdaje się – nie będzie?
Zauważcie, że tzw. „Wielki
Kryzys“ – zbiega się z czasami prohibicji w USA. Czyż nie był to okres
hulaszczej zabawy i życia z dnia na dzień, bez oglądania się na zdrowy
rozsądek i snucia dalekosiężnych planów?
Oczywiście, że tak sobie
hulaszczo żyła tylko wąska elita – ale przecież: nie oczekuję, że każda pani
Kazia z warzywniaka zaraz sobie kosztownego wierzchowca sprawi – to nawet
niemożliwe, bo póki ktoś nie uruchomi „drukarki 3D“, tylu kosztownych
wierzchowców, po prostu – nie ma.
Z kolei kryzys lat 70-tych
XX wieku zbiegł się mniej – więcej z okresem tzw. „rewolucji seksualnej“.
Którą dopiero wybuch pandemii AIDS zahamował – akurat w tym samym czasie, gdy
Reagan zaczął opanowywać recesję i dawać Amerykanom (a co za tym idzie – także
i reszcie świata) nadzieję na lepsze jutro.
Do tej pory nie miałem okazji w
żaden sposób przetestować słuszności tez Ani. Nie miałem przecież żadnych
luksusowych i drogich towarów na sprzedaż. W zasadzie – wciąż nie mam. Jeszcze
co najmniej 6 tygodni do „otwarcia sklepiku“ – a też, prawdę powiedziawszy,
wcale nie zdecydowałem, czy będę chciał nasze źrebięta sprzedawać, czy nie.
Tymczasem – choć żaden kosztowny
wierzchowiec jeszcze się nam nie urodził i choć nawet nie zdecydowałem, co
z nimi będziemy robić: ustawia się kolejka chętnych…
Czyżby – zatem – rzeczywiście
nasz aktualny kryzys osiągnął już dno? Jak to sami po sobie Państwo oceniacie?
Ogarnia Was poczucie kompletnej beznadziei i żądza hulaszczej zabawy w związku
z tym..? Czy jednak – jeszcze na to za wcześnie..?
Zarzucono mi kilka razy, że
porównując zachowania człowieka do behawioru innych zwierząt, popełniam tzw.
„błąd naturalistyczny“ – bo człowiek to „coś innego“ (aczkolwiek, po prawdzie,
nie do końca wiadomo co?[1]).
Ojcowie – założyciele liberalizmu, współcześni libertarianie i wolnościowcy –
wszyscy oni popełniają „błąd indywidualistyczny“. Z tym, że niektórzy
przynajmniej – zdawali sobie z tego sprawę: śmieszni są tylko ci, którzy
tego nie dostrzegają…
Na czym polega „błąd indywidualistyczny“?
Na założeniu, iż człowiek jest istotą rozumną, racjonalnie kalkulującą korzyści
i zagrożenia, zyski i koszty – i że można go do czegokolwiek przekonać w drodze
logicznej argumentacji. Dajcie spokój: czy – gdyby tak było naprawdę – to byłby
jeszcze gdzieś na świecie kraj, w którym nie zapanowałby liberalizm? Albo zgoła
– libertariańska anarchia..?
Widzimy, że jest przecież zgoła
odwrotnie: coraz mniej jest miejsc na świecie, gdzie człowiek o wolnościowych
przekonaniach może się czuć „u siebie“, gdzie go nie molestuje taki lub inny
rząd i jego absurdalne na ogół prawa.
Tymczasem rzeczywistość jest dużo
prostsza. Wystarczy przyjrzeć się założeniom. I trochę poobserwować,
porozmawiać z ludźmi – wejść na takie strony, gdzie wypowiadają się autentyczni „ludzie pracy“, a nie zmanierowane wykształciuchy.
Jak po takim badaniu wygląda
świadomość większości współczesnych Polaków?
Generalnie, da się ją zamknąć w
dwóch hasłach. Po pierwsze: „wszyscy kradną“. A po drugie: „wszystko da się
spieprzyć“.
Zauważmy, że są to hasła
samospełniające się. Skoro „wszyscy kradną“ – to dlaczego ja jeden, jedyny –
mam być wyjątkiem? Skoro „wszystko da się spieprzyć“ – to niby dlaczego ja
jeden, jedyny – mam się szczególnie starać, żeby tego uniknąć?
Skoro „wszyscy kradną“ – to po
jaką cholerę w ogóle słuchać, co ci dziwni ludzie z rządowych limuzyn,
z telewizji, z gazet – mają nam do powiedzenia? Skoro „wszystko da
się spieprzyć“ – to dlaczego niby robić cokolwiek, przecież skutek będzie i tak
– taki sam, jak zawsze?
Posłuchu wśród ludzi nie zdobywa
się przekonywaniem. Popularności nie przynoszą racjonalne argumenty. Łatwiej
jest dotrzeć na Marsa – niż do świadomości bliźniego swego.
Tyle, że „wolnościowcy“ zwykle
nie chcą tego robić – przecież, ich zdaniem, ludzie powinni być wolni – a skoro
powinni być wolni, to powinni być też i rozumni i racjonalni, czyż nie?
Nie tylko więc sam „przekaz
liberalny“ jest ogółowi współobywateli wstrętny (o czym już wiele razy pisałem)
– albowiem zdecydowana większości ludzi wcale NIE CHCE być „wolna“. Również
metoda, której „wolnościowcy“ używają, aby swój „przekaz“ rozpowszechniać –
jest z założenia nieskuteczna.
W ten sposób da się przekonać co najwyżej socjopatów. Takich jak piszący te słowa – i jak zapewne, zdecydowana
większość „wolnościowców“. Jak już kiedyś wspominałem – nie jestem „typem
hulaki“. Tłum ludzi wywołuje u mnie ostrą reakcję alergiczną. Czy zaszyłbym się
w Boskiej Woli, gdyby było inaczej..?
Podstawą „błędu
indywidualistycznego“ jest zatem mizantropia. Musi to być jakiś błąd w
strukturze neuralnej mózgu. Zwykle bowiem, gdy zdarza mi się zetknąć
z jakimś masowym uniesieniem – moje neurony reagują gwałtownym i brutalnym
protestem. Dlatego cierpię katusze na różnych tradycyjnych spędach, typu wesele
(brrr…) – a widok skandującego hasła tłumu wywołuje u mnie automatycznie
agresję. Niezależnie od tego, JAKIE hasła ów tłum skanduje!
Być może, jest to też po części
kwestia czysto biograficzna: byłem za smarkaty, żeby odczuwać jakieś uniesienie
z powodu „wróconej wolności“ w roku 1989 – a za stary, żebym miał zapalać
światełka po śmierci Karola Wojtyły. „Histeria smoleńska“ mnie ominęła, bo
wtedy byłem już na wsi. Protestów przeciw ACTA nawet – jak sami wiecie – nie
zauważyłem i do tej pory nie rozumiem, jak można uważać za „doświadczenie
pokoleniowe“, za coś wielkiego – sprawę tak duperelną..?
Jeśli zatem teraz analizuję mój
„błąd indywidualistyczny“ i przychodzą mi do głowy jakieś wnioski – to jest to
równoważne rozważaniom teologicznym prowadzonym przez ateistę. Ateista może
docenić społeczną rolę religii (jak Nowosilcow w „Dziadach“…) – ale czy sprawi
mu różnicę, jak w szczegółach wygląda dogmatyka tej religii..?
Co można zrobić, aby realnie
„ruszyć z posad bryłę świata“? W przypadku Polaków – działaniem realnym i
praktycznym byłoby zastąpić czymś w świadomości prostych ludzi hasła „wszyscy
kradną“ i „wszystko da się spieprzyć“. Czym? Przecież nie żadną „drogą do
wolności“..!
Tak naprawdę, wyjście jest tylko
jedno – WYWOŁAĆ jakąś masową histerię, masowe uniesienie – bazujące na
instynktach równie pierwotnych i równie silnych jak stojąca za hasłami „wszyscy
kradną“ i „wszystko da się spieprzyć“ homerycka, pogańska moralność pańszczyźnianego chłopa. Mogą to być hasła nacjonalistyczne (i prawie na pewno
– będą). Ewentualnie – to właściwie jedyna wobec nacjonalizmu alternatywa –
jakieś radykalne hasła rewindykacyjne typu „grab zagrabljonnyje“.
Wolałbym co prawda, aby tym
hasłem było na przykład: „Polak pierwszy na Marsie“ – niż hasło „odzyskajmy
Lwów“. Nie sądzę jednak, aby mnie ktokolwiek miał o to pytać…
Stoimy bowiem na rozdrożu. Wydaje
się, że w tej chwili już większość tzw. „wykształciuchów“ – gotowa jest przyjąć
nową „tożsamość europejską“, stać się „Europejczykami“, dla których polskość to
raczej powód do wstydu coś, co się ukrywa i przemilcza. A przynajmniej – tak to
wygląda, gdy tę smutną bandę oglądać z zewnątrz.
Lud nasz prosty pozostaje bierny,
zamknięty w swoim autystyczym świecie, w myśl haseł „wszyscy kradną“ i
„wszystko da się spieprzyć“. W tej sytuacji – na coś trzeba się zdecydować.
Bierność służy „wykształciuchom“ – jeśli pozostaniemy bierni, to za 20 lat
będziemy już tylko jednym z euroregionów (nadzieje, że wcześniej cały ten
Jewrosojuz szlag trafi, mam za myślenie życzeniowe: Wam się naprawdę wydaje, że
jakiś kryzys finansowy to dość, aby tak wielki, POLITYCZNY projekt porzucić?
Przecież widzicie jak na dłoni, że już teraz – za biedę, zadłużenie i brak
nadziei – wini się nie Brukselę, tylko państwo polskie – tym bardziej domagając
się jego likwidacji!).
Jeśli dojdzie do paroksyzmów
jakiejś nowej „rewolucji socjalnej“: czeka nas rzeź, łagry, nędza i
wynaturzenia przy których Tusk z jego projektem gejowskich „małżestw“ wyda
się Wam ostoją konserwatywnego betonu.
Jeśli wybuchnie „rewolucja narodowa“ – możliwa jest wojna, obca interwencja, okupacja.
Wybór jest, jak zwykle, między
dżumą a cholerą. Bo przecież – czego „wykształciuchy“ ze wszystkich sił starają
się nie dostrzegać – wybór „Imperium Europejskiego“ ani przed rewolucją, ani
przed wojną – wcale nas nie chroni! Gorzej nawet: nasza własna rewolucja, może
być jakoś przez nasz wrodzony tumiwisizm, nasze wrodzone, pańszczyźniane
przywiązanie do haseł „wszyscy kradną“ i „wszystko da się spieprzyć“ – hamowana
i osłabiana. Myślicie, że cokolwiek jest w stanie stępić radykalizm takiej
rewolucji, gdy ogarnie ona całe Imperium..?
A wojna? Wojna jest nawet
bardziej prawdopodobna, gdy będziemy tylko prowincją Imperium, niż gdy się
przeciw niemu zbuntujemy…
[1]
Ostatnio okazało się dowodnie, że tylko jedno jest w stanie naprawdę „rozgrzać“
dyskutującą publiczność: gdy zacząć się zastanawiać nad sposobem czyjegoś
zarobkowania – a czyż nie jest to zachowanie wspólne wszystkim zwierzętom?
Myślicie że niedźwiedź, a choćby i koń, który przecież trawę je, trawa nie
ucieka i nie chowa się – byłby szczęśliwy, gdyby mu kto z pyska próbował
kęs żarła wyciągać..?
Przedwiośniem jeszcze tego nazwać nie można, ale z całą pewnością - zima osiągnęła w ciągu ostatnich dwóch dni swój etap dojrzały, a nawet - przejrzały. Czego dowody próbowała wczoraj zebrać aparatem Lepsza Połowa, gdy ja jechałem po siano (tym razem, na szczęście - udało mi się samochodu po drodze nie rozbić, choć droga była ekstremalnie nieprzyjemna - u nas, to się jeszcze śnieg chociaż trzymał, ale od owego feralnego kościoła w Bożem - ćwierć metra błota zmieszanego ze śniegiem na drodze, Wendi ledwo ciągnęła...). Niestety - szybko się jej wyczerpała bateria. A dziś, choć pochmurno, wietrzno i paskudnie tak samo jak wczoraj - to widoki już nie tak ładne, bo z drzew śnieg zdążył spaść. A chcieliśmy Wam pokazać te fantastyczne stwory i potwory, które się z dookólnych sosenek pod ciężarem śnieżnej czapy zrobiły...
Spadające z dachu sople mogą utworzyć wzór, który przy odrobinie wyobraźni przypomina dzieło sztuki abstrakcyjnej - nader ulotne, bo już teraz jest tam po prostu kupka brudnego śniegu...
Trop koćkodana
Knedlik czochra się o słupek ogrodzenia: koniowatym ciepło pod futrem...
Jakiś trop. Może koćkodan (który coś - wiadomo co - zakopał przy oczyszczalni ścieków). A może lisek który czegoś (nie wiadomo czego...) tam właśnie szukał..?
Już tydzień temu jedna z naszych wierzb pokryła się baziami. Powinniśmy byli od razu przekazać Państwu tę radosną wieść, no ale czekaliśmy na słońce i dobre światło i czekaliśmy, i czekaliśmy... I pewnie jeszcze trochę moglibyśmy poczekać!
A teraz niespodziewajka dla wszystkich fanów i wielbicieli większego i starszego spośród naszych koćkodanów. Nasza Sylwestra co rano zwykła bawić się - trwa to od kilku do kilkunastu minut i kończy się nagłym zapadnięciem w drzemkę (narkolepsja..?) - ale zwyczaj ten jest nieodmienny od lat. Jeśli Lepsza Połowa chce jeszcze trochę pospać, muszę koćkodana minimum pół godziny tulić, to wtedy tylko daje się ten niebezpieczny moment poranka przeżyć bez większych hałasów.
Krystyna, jeśli jest w domu, patrzy na to zachowanie starszej koleżanki z ogromnym zdumieniem. Przecież na zewnątrz jest tyle myszek i ptaszków, po co uganiać się za zrobionym z gazety "kulfonem", orzeszkiem czy piłką..?
Nie jest łatwo uchwycić zabawę koćkodana, przecież nie pozuje, a jeśli się porusza - robi to bardzo szybko. Ale - spróbowałem dziś rano:
Nie można zaprzeczyć, że Polska się wyludnia. W okolicy Boskiej Woli widać to gołym okiem. Wystarczy rozbić samochód przed kościołem, a oprócz pomocnej dłoni i łopaty do odgarniania śniegu - od razu się człowiek dowiaduje, że obok jest gospodarstwo i 3 ha ziemi na sprzedaż. Którą to wiadomość przekazałem naszym przajaciołom z Warszawy, szukającym właśnie miejsca na osiedlenie: w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, takich gospodarstw znaleźliśmy im kilka, wciąż nigdzie nie sfinalizowali transakcji.
Więcej nawet niż opuszczonych siedlisk jest porzuconej ziemi. To oczywiste: cała nasza posiadłość była porzucona przez lat bez mała 30, niemyśmy ją ponownie wyrwali ekspsansywnej naturze. Dookoła jednak, podobnych gruntów - ile kto chce. Tylko karczować i ogradzać - bo są i takie, do których nikt się zgoła nie przyznaje, więc i kupić ich nie sposób, bo nie ma od kogo.
W mojej najbliższej okolicy ziemia porzucona to - na oko sądząc - około 1/4, może nawet 1/3 całego areału. Oczywiście, są w Polsce zapewne miejsca, gdzie zjawisko to występuje z mniejszym nasileniem, lub może nawet - nie ma go wcale (? - to pytanie było: bo nie wiem?). Na pewno jednak, są i takie gminy i takie miejsca, gdzie więcej niż 1/3 ziemi leży odłogiem.
W domu moich rodziców mieszkało, kiedy byłem małym dzieckiem, prawie 10 osób: oprócz mnie z rodzicami (a bodaj już i ze średnią siostrą, choć tego nie jestem pewien...), też dziadkowie, siostra dziadka i rodzina sublokatorów. Od tamtej pory dom się rozbudował - ale liczba stałych mieszkańców spadła do 2: moich rodziców tylko.
Praktycznie wszyskie "klocki z pustaków", postawione na wsi w latach 70-tych i 80-tych: stoją w większości puste, zamieszkane jest jedno piętro, czasem tylko jego część.
Owszem: liczba posesji się raczej zwiększa. To znaczy - budują się, na miniaturowych działeczkach, domki letniskowe, lub nawet całoroczne - ale zamieszkane przez ludzi, którzy na ogół nic nie mają wspólnego z rolnictwem.
Wedle opowieści starszych mieszkańców, kiedyś z Boskiej Woli widać było tory kolejowe i przejeżdżające pociągi. W tej chwili, pola uprawne sięgają torów tylko w dwóch miejscach - a i tam są w większości przesłonięte od wsi przez porosłe na opuszczonych działkach bliżej zabudowy dziczki. Od czasu komasacji w połowie lat 70-tych, obszar między wsią a torami kolejowymi dzieli się zasadniczo na trzy ciągi działek, oddzielone od siebie drogami polnymi biegnącymi równolegle do linii zabudowy i linii kolejowej. Tylko ciąg działek najbliższych wsi jest w większości uprawny (choć i tam są dwie działki porzucone - jedna ponad hektarowa i druga, która ponoć ma aż 3 ha). Drugi w kolejności, gdzie znajduje się nasza farma - uprawiany jest mniej - więcej w połowie. A w trzeciej linii, tylko dwa pola, jedno w środku wsi i drugie, dość już daleko od nas, przy następnym przejeździe - są w ciągłej uprawie i nie porosły dość już solidną sośniną.
Lepiej wygląda sytuacja na południowy - zachód od nas, gdzie pola i łąki opadają w kierunku kanałku melioracyjnego. Też są ich trzy linie, oddzielone drogami, tym razem - prostopadłymi do linii zabudowy i linii kolejowej, a równoległymi do kanałku. Najbliższa nam, do której należy Wielki Padok, jest porzucona w jakichś 2/3. Druga z kolei - jest zagospodarowana w połowie. Ostatnia, najbliższa kanałkowi, gdzie jest najlepsza ziemia - prawie w całości wciąż jest pod uprawą, choć i tam, kilka działek pozostaje nie uprawianych.
Za kanałkiem, gdzie ziemia należy już chyba do wsi Boże - ciągną się łąki, ale coraz rzadziej widać tam jakieś krowy, a i stan tych łąk nie jest najlepszy. Łąki ciągną się też po przeciwnej niż nasza farma stronie wsi, bliżej Pilicy - tamte są lepiej utrzymane, bo z nich uzyskuje się zdecydowanie najwięcej siana.
Całkowicie niemal za to zarosły obszary położone bliżej stacji kolejowej Grabów. Są tam tylko dwie kolonie domków letniskowych, a ziemi uprawnej - nie ma prawie już wcale, wszystko zabrał młody las.
Jak widać, jest w tym racjonalność: w pierwszej kolejności porzucane są ziemie najdalej położone i najsłabsze. Można by zatem domniemywać, że nic strasznego się nie stało. Wręcz przeciwnie. Wydajność uprawy lepszych ziem i bliżej, dogodniej położonych, tak widać wzrosła - że na płody z tych gorszych działek, nie ma już popytu.
Ziemia ta, V, a często nawet i VI klasy (osobliwie wyrobiska pozostałe po dzikiej eksploatacji żwiru i piasku...), dawniej jednak, dawała jakieś utrzymanie ludziom. Tych ludzi nie ma już na wsi, bo poziom życia, jaki mogli z uprawy tak słabych ziem osiągnąć - po prostu im nie odpowiadał, woleli przenieść się do miasta.
Proszę bardzo, Gregory Peck dla wybrednych pań.
A jakby kto chciał skręta - to chyba potrafiłbym w tym pomóc - mniejszy bałagan robiąc...
Z tego względu, żadne "stypendium demograficzne", o którym ostatnio tak głośno w blogosferze za sprawą prof. Rybińskiego - nie zaludni z powrotem Boskiej Woli i jej odłogów: nie sądzicie chyba, że młodzież spłodzona i wychowana dzięki 1000-złotowym stypendiom, miesięcznie wypłacanym ich matkom przez 18 lat - będzie miała aspiracje niższe i potrzeby skromiejsze, niż ich rodzice..?
Oczywiście, ta propozycja prof. Rybińskiego, to tylko taki żart - udany, bo po raz kolejny, zwrócił na siebie uwagę. Ale krzty realizmu w tym nie ma. No chyba, żeby miała wartość złotówki na łeb polecieć - wtedy można i po 1000 zeta miesięcznie dawać, czemu nie - jak będzie to warte tyle, co 100 złotych teraz..?
Trochę szkoda, bo i ja miałbym dzięki temu lepiej. Dzieci wprawdzie nie mamy i mieć nie będziemy, a nawet gdybyśmy mieli, to chyba i tak by się nam to stypendium nie należało - ale nasz najbliższy sąsiad i przyjaciel, M. (już teraz - bo sprawa spadkowa nareszcie się zakończyła - gospodarz pełną gębą!), miałby 4000 pln miesięcznie, więc chyba rzuciłby pracę w warszawskim szpitalu i zajął się gospodarką. I bardzo dobrze - bo od pół roku usiłuję go namówić, żeby wziął pod uprawę naszą byłą pustynię i przyszły plac budowy stajni, które na razie nie są mi potrzebne ani na pastwiska, ani pod budowę, a gdzie już teraz - coś by pewnie urosło. Tyle, że on przez tą pracę w mieście nie ma czasu. Ręcznie przecież tych 2 - 3 ha nie uprawię...
Mam jednak lepszą propozycję - zamiast, albo ewentualnie - obok propozycji prof. Rybińskiego!
Już Oktawian August nakładał tzw. "bykowe" na nieżonatych senatorów i ekwitów rzymskich, usiłując ich przymusić do większej płodności. Oczywiście, w dzisiejszych czasach, to by był kompletny anachronizm i w dodatku - dyskryminacja, wszak coraz więcej dzieci rodzi się w wolnych związkach i trend ten z całą pewnością będzie się nasilał (bo też, prawdę powiedziawszy - jakem konserwatysta, tak nie bardzo rozumiem: po co komu ślub, a już kompletnie pojąć nie mogę - na cholerę komukolwiek tzw. "tradycyjne" polskie wesele - trudno o obrzydliwszą uroczystość..?).
Dlatego proponuję mężczyzn zostawić w spokoju. To nie od nas zależy liczebność następnego pokolenia Polaków. To jest sprawa kobiet. W końcu - skoro tak głośno gardłują, że "ich brzuchy, to ich sprawa"..?
Proponuję nałożyć specjalny "podatek demograficzny" na kobiety które nie posiadają własnych lub przysposobionych dzieci. Na przykład: 1000 złotych miesięcznie od każdej kobiety, która ukończy 21 rok życia, a nie ma chociaż jednego dziecka - własnego, lub adoptowanego. Kwota podatku powinna rosnąć progresywnie wraz z wiekiem: od 24-latki, która nie ma co najmniej dwójki - 2000 złotych miesięcznie. Od 27-latki bez trójki dzieci - 3000 złotych miesięcznie. I wreszcie, od 30-tki, która co najmniej czwórki nie urodziła lub nie adoptowała: 4000 złotych miesięcznie, aż osiągnie wiek emerytalny. Podatek mógłby być karnie zwiększany lub nakładany nawet na kobiety dzieciate na pewien czas w razie stwierdzenia zaniedbań wychowawczych - na ten przykład. Krnąbrne niepłacenie oczywiście skutkuje wizytą komornika, a w ostateczności - przymusowymi pracami społecznymi.
Co nam to da? Kobiety niezamożne, a nieskłonne do urodzenia, lub choćby opiekowania się jakimś potomstwem - wyjadą z Polski. I bardzo dobrze: pozbędziemy się sporej części tzw. "marginesu społecznego" - niech się z nim użerają Brytole czy Niemcy, dobrze im tak!
Kobiety niezamożne, a nieskłonne do urodzenia, lub choćby zaopiekowania się jakimś potomstwem, które nie będą mimo to chciały wyjechać - zadbają, w ramach przymusowych prac społecznych - o estetykę naszych wsi, miasteczek, osiedli i miast - i wszystkim będzie się żyło przyjemniej, czyściej, milej.
Kobiety zdolne i pracowite, nastawione na karierę zawodową - będą bardzo silnie zmotywowane do jeszcze cięższej pracy, żeby tak absurdalnie wysoki podatek móc zapłacić. Wiele ich nie będzie, ale te, co przetrwają - dadzą naszej gospodarce kopa, że hej!
Pozostałe będą rodzić na wyścigi, żeby tylko w wyznaczonych widełkach wiekowych z liczbą potomstwa się zmieścić. Czy im do tego dopłacać - to jest kwestia otwarta. Chyba jednak raczej nie powinno się tego robić. "Bodziec negatywny" do wzrostu płodności zupełnie wystarczy, więc całe to "stypendium" byłoby już zwyczajnie zbędne - a poza tym: taka konstrukcja silnie sprzyja rozmnażaniu się ludzi najgorszego sortu, których wcale więcej nie chcemy.
Mój pomysł jest tak samo absurdalny jak pomysł prof. Rybińskiego. Tak sądzę. Ale może ktoś z Państwa ma jeszcze bardziej absurdalny, jeszcze głupszy sposób na "rozwiązanie" rzekomego "problemu demograficznego" w zanadrzu? Śmiało proszę: na szczęście, nie sądzę aby w tym akurat przypadku - groziła nam rzeczywista realizacja jakichkolwiek koncepcji tego rodzaju...
Całkiem źle nie jest.
Przynajmniej artykuł dla „KT“ powstał (pytanie jeszcze, czy się Redakcji
spodoba?). Zaskórniaki Lepszej Połowy dotarły, więc ani nasze zwierzęta, ani my
– na razie z głodu nie umrzemy.
Tak poza tym jednak, to nawet (!)
na prognozę pogody liczyć nie można. Jeszcze wieczorem rzeczona prognoza
przewidywała bezchmurne niebo na krótki moment dzisiejszego poranka.
Liczyłem tedy na to, że uda mi
się uchwycić na matrycy cyfrowej i pokazać Państwu ostatki (mam nadzieję!)
pysznej urody naszej boskowolańskiej zimy. Tymczasem świt wstał blady,
pochmurny, mętny wręcz – i nic nie zapowiada zmiany na lepsze w tej materii.
Zdjęć zatem nie będzie.
Zimno za to jak, za
przeproszeniem, w Suwalskiem. W dodatku, przeżyliśmy wczoraj chwile grozy: oto
nasz kabelek grzewczy, rozmrażający kran pod wiatą – wziął i przestał działać.
Okazało się, że ukręcił się
przewód (wykonany z miękkiego plastiku – ewidentnie nie przeznaczony do
częstej zmiany pozycji i wystawienia na mróz…), tuż przy wtyczce. Spędziłem
upojne półtorej godziny późnym już dość wieczorem, próbując to naprawić. Udało
mi się – gdy zdemontowałem wtyczkę z kabla zasilającego oświetlenie w
hydroforni, bo wolnej nie znalazłem. Teraz trzeba zakupić dwie wtyczki – jedną,
dla tamtego kabla i drugą na zapas, bo cholera wie, kiedy coś podobnego znowu
się zdarzy. Przydałoby się też dłutko, którego nie mam, a o którym od dawna
myślę ciepło – nowa wtyczka jest większa od poprzedniej, nie chowa się w dziurę
w ścianie wiaty, zaraz któryś z czterokopytnych ją obgryzie.
Wyjazd do Warki, do bankomatu,
był pierwszą od wypadku próbą dla naszej biednej Wendi. Samochód pełen jest
trzasków, brzęków, stuków – cholernie to nieprzyjemne! Lampę w miejsce
potłuczonej mam mieć dziś popołudniu. Trzeba odgiąć z powrotem wgięty do
środka zderzak (wciąż się zastanawiam, skąd wezmę dostatecznie długą dźwignię –
niby mam sposobną rurkę, ale leży gdzieś głęboko pod śniegiem…), tudzież
fragment maski. Czym się zajmę, gdy się choć ciutek ociepli.
Takoż i nasza wypróbowana i
sprawdzona pasta do zębów dziś popołudniu ma być w aptece. Czyli, razem:
wtyczki, dłutko, lampa, pasta – wychodzi, że jest sens do Warki jeszcze i dziś
pojechać, a nie czekać do jutra, jak pierwotnie planowaliśmy. Ale – jeszcze
zobaczymy. Zawszeć to strata paliwa (jutro będzie targ, to i marchewkę dla
koniowatych by się kupiło – i warzywka dla nas). Poza tym – nie chce mi się. Za
zimno. Brrr…
w ramach walki z zimą...
Przeciw zimie zbuntowała się
nasza kota zewnętrzna, Krystyna. Przede wszystkim – stanowczo odmawia
wchodzenia na strych, gdzie do tej pory spędzała całe nocy i większość zimowych
dni. Ponieważ na zewnątrz przyjemnie nie jest, to pcha się drzwiami i oknami do
chatki. Lepsza Połowa zlitowała się i dwie ostatnie noce Krystyna spędziła
z nami, niby to polując na mysz, którą wypatrzyła pod wanną. Skończyło się
to oczywiście – jak zawsze, jak zawsze – rozgrzebaniem kosza na śmieci (ale
długo się przed tym powstrzymywała…) i wyrzuceniem kota na dwór.
Poza tym, nieopatrznie nabyłem w
Auchan (obok którego przejeżdżałem ostatnio jakiś tydzień temu) dwie puszki
kociej karmy „z dziczyzną“ – no i nasza Krystynka nie mniej stanowczo niż
wchodzenia na strych, odmówiła też jedzenia czegokolwiek innego, to jest –
„normalnych“ puszek, które zwykle kupujemy w Lewiatanie, bo tam jest najtaniej
(tak, wiem: to śmiecie, bardzo szkodliwe dla zdrowia kotów, powinniśmy je
karmić czystym mięsem albo specjalistyczną karmą kupowaną w internecie – tylko
ciekawe, skąd ja niby miałbym na to wziąć pieniądze – i dlaczego nasze koty – fizycznie
przynajmniej: tryskają zdrowiem..? Włącznie z naszą staruszką, Sylwestrą..?
Co do wychodzenia kotów na zewnątrz, to uprzejmie informuję, że życie i zdrowie
gilów, sikorek, drozdów, jaszczurek i gryzoni – jest mi obojętne w stopniu
doskonałym, a nawet – jak o myszy chodzi – to wcale im dobrze nie życzę…).
Jak zawsze, gdy sprawy nie idą we właściwym kierunku, ogarnia mnie rosnąca irytacja. To się może źle skończyć: rozbiłem szybkę od Herculesa, rozbiłem samochód - co jeszcze mi pozostało do rozbicia..?
Najgorsze, że nic nie mogę zrobić! Plan na dzisiaj jest prosty: czekamy na przelew zaskórniaków Lepszej Połowy, które pewnie nadejdą wieczorem - a potem trzeba będzie pouzupełniać, w miarę możliwości, najbardziej podstawowe braki w zaopatrzeniu. W międzyczasie, oprócz zwykłych zajęć gospodarskich, powinienem co prędzej napisać coś dla "Końskiego Targu" - bo inaczej już na marcowy numer z niczym nie zdążę.
I co? I nic! Napisałem wprawdzie ostatnio tutaj kilka tekstów, które - mimo różnych drobnych błędów, za wytknięcie których serdecznie Szanownym Komentatorom dziękuję - napełniają mnie estetycznym zadowoleniem i nie są, jak sądzę, całkiem bez sensu merytorycznie. Mógłbym z nich zrobić jakiś "twórczy kolaż" (w przeciwieństwie do "NCz!", któremu jest chyba wszystko jedno - "Koński Targ" drukuje tylko materiały oryginalne, tj. takie, których nigdzie indziej nie możecie Państwo przeczytać...).
Tylko po co? Czas gadania o Skaryszewie się skończył. Kiedy ukaże się marcowy numer "KT", czyli za tydzień - sprawa ta będzie już nawet w środowisku koniarskim coraz to mniej istotna. Po głośnych i medialnych akcjach przyjdzie czas na wydeptywanie sejmowych korytarzy, mozolne urabianie mediów i przygotowywanie akcji "Skaryszew 2014". Nic widowiskowego, nic czym można by się chwalić. Próbowałem naszemu środowisku przekazać prostą zdawałoby się wiadomość, że jeśli i tym razem postąpimy tak jak zawsze, tj. zapomnimy o sprawie co najmniej do stycznia przyszłego roku - to niezależnie od tego, jak dobrze oświetlony i monitorowany będzie plac targowy w przyszłym roku, ile edukacyjnych ulotek zostanie rozdanych i jakie pokazy rozczyszczania kopyt zostaną zorganizowane - i tak w mediach zostanie to pokazane tak samo jak w tym roku, albo i gorzej. I wciąż jest całkiem możliwe, że przyszłoroczny targ w ogóle się nie odbędzie - choć, wygląda na to, że nasze małe, re-voltowe pospolite ruszenie jednak, walcząc dzielnie, trochę zbiło Tarę z pantałyku, bo mimo tak wspaniałej okazji jaką dał im koń Maciek swoim upadkiem - wydają z siebie sprzeczne sygnały...
Oczywiście, wszyscy się ze mną zgadzali. No bo jak się nie zgodzić? I - równie oczywiście - mam dojmujące przeczucie, że wielkie gówno z tego wyjdzie! Co innego zgadzać się, potakiwać - a co innego dutki z kieszeni wyciągnąć. Zwłaszcza, gdy "Skaryszew 2013" dopiero co się skończył, można się rozluźnić, przyszłoroczny jarmark wydaje się tak rozkosznie odległy, a wzburzone (i zmącone) wody "opinii publicznej" zdają się uspokajać...
Tak więc: nie chcę pisać do "KT" o Skaryszewie, bo nie widzę w tym krzty sensu. Chciałem jednak zdobyć materiały do artykułu o koniach zimnokrwistych właśnie podczas targu. Nie udało się - i raczej już się to nie uda, przynajmniej nie dziś. A jutro będzie najprawdopodobniej już za późno - nie zdąży się ze składem. Ech...
Koń Maciek został wczoraj rano
uśpiony. Tłumy tzw. „obrońców zwierząt“ leją teraz nad nim krokodyle łzy – choć
99,97% z nich zna tego zapasionego kasztana tylko ze zdjęć, a i pozostali:
raczej nie mieli czasu przywiązać się do jego osobistych przymiotów ducha i
ciała…
Może to dlatego, że większość
„obrońców zwierząt“ to jednak dziewczęta (a czasem nawet i – kobiety). Podobno,
wedle jakiejś zamierzchłej, patriarchalnej teorii, którą sobie z młodości
jak przez mgłę przypominam (kto by się ośmielał powtarzać takie rzeczy w dobie
triumfującego feminizmu?), kobiety kochają bezwarunkowo i nie „za coś“, tylko
częściej nawet „pomimo czegoś“. Zresztą – nie wiem, nie znam się, zarobiony
jestem – pytajcie o to Daimyo, może on ma jakiś pomysł.
Dla mnie to jest od początku do
końca teatr i nic więcej. Koniem znanym ze zdjęć to ja się mogę ewentualnie
zachwycić, jeśli będzie urodziwy – ale przecież nie będę nad nim płakał, czy
szat rozdzierał, gdy padnie – jeśli nie mam po temu powodu. Zasłużonych reproduktorów
zawsze żal, ale Dalibóg – dlaczego miałbym płakać po Piyadzie, skoro na oczy go
nigdy nie widziałem i nawet nie posiadam żadnego spośród jego licznych
potomków..?
Maciek niczym się nie wyróżniał
poza tym, że coś mu się stało w Skaryszewie. W czasach normalnych nikt by go
nie męczył transportami Bóg wie gdzie – tylko zaraz na miejscu rozdzielono by
jego tuszę. A grile rozstawione na targu miałyby nową porcję świeżonki. Nie
widzę w tym nic zgoła zdrożnego, strasznego czy „nieludzkiego“ – jak mi zaraz
jakieś chore na głowę „wrażliwe serduszka“ pewnie zarzucą. No – nie widzę – i
już!
Co się właściwie Maćkowi stało –
w dalszym ciągu nie wiadomo. Trudno by mi było nawet skatalogować wszystkie
„wersje“, które po necie krążą. Najczęściej jednak powtarzają się dwie, obie
oparte na jakichś w miarę uchwytnych podstawach faktycznych. Z faktu
bowiem, że koń doznał na targu paraliżu – wielu wyciąga wniosek, że dotknął go
mięśniochwat. Natomiast oficjalnie podana przyczyna eutanazji to uraz rdzenia
kręgowego – z czego dla odmiany „obrońcy zwierząt“ dedukują, że Maćkowi
przydarzył się wypadek podczas rozładunku.
Ten fryz (czy "fryz"?) wszedł do przyczepy bardzo ładnie. Ale na początku nie wyglądało, że będzie łatwo...
Niewątpliwie uraz rdzenia
kręgowego (całkiem prawdopodobny, gdy koń np.: przewróci się na plecy spadając
z trapu) może powodować i najczęściej powoduje paraliż. Problem polega na
tym, że jednak uraz rdzenia kręgowego najczęściej (a przynajmniej – nigdy nie
słyszałem o innym przebiegu takiego zdarzenia…) powoduje paraliż OD RAZU.
Tymczasem, trudno sobie wyobrazić, aby Maciek był rozładowywany po 8.00, czy nawet
później (nie patrzyłem na zegarek, ale akurat byliśmy w pobliżu, gdy histeria
wokół Maćka zdawała się rozpoczynać – a obchód targu zakończyliśmy około
9.30…). Z całą pewnością w tym miejscu o tej porze nikt nowo przybyły
rozkładać się nie mógł, bo alejka była nabita na amen. To co – stał w
przyczepie i dopiero po 8.00 próbowano go wyprowadzić? Nie twierdzę, że to
niemożliwe (bo też i nie widzę NIC ZŁEGO w opcji „urazu transportowego“: takie rzeczy się zdarzają i to właśnie – byłby zapewne „niemożliwy do przewidzenia
wypadek“…) – ale jest to, jednak, nielogiczne.
Natomiast hipotetyczny
mięśniochwat w połączeniu ze stwierdzonym urazem rdzenia kręgowego stwarza pole
do domysłu, który dla mnie jest już wręcz makabryczny: otóż wyobrażalny,
logiczny i możliwy jest taki ciąg zdarzeń, w którym zapasiony i przegrzany koń
dostaje mięśniochwatu w jakiś czas po wystawieniu na chłód skaryszewskiego
poranka (i to akurat jest WINA jego właściciela: bo konia nie zahartował,
przekarmił, przegrzał i nie zadbał o zapewnienie mu komfortu cieplnego…). Wokół
sparaliżowanego na skutek mięśniochwatu konia wybucha napędzana przez
„ekologów“ histeria. Fundacje „wykupują“ Maćka (podobno za 3200 złotych?).
Decydują się go przetransportować gdzieś (w dalszym ciągu nie wiadomo gdzie –
na Dolny Śląsk? Na Służewiec?).
Załadunek, rozładunek, a także
sam transport sparaliżowanego konia, który leży – to potwornie trudna i
potwornie ryzykowna operacja. Właściwie – nie powinno się tego robić przy
pomocy „normalnego“, „zwykłego“ sprzętu transportowego. Właśnie dlatego – że
uraz kręgosłupa jest w tych okolicznościach – bardzo prawdopodobny…
Ponieważ nie wierzę w to, że
fundacje zapewniły do tego transportu specjalny ambulans (czy taki w ogóle w
Polsce jest?) – wcale bym się nie zdziwił, gdyby ów uraz rdzenia kręgowego,
który finalnie zdecydował o przerwaniu cierpień Maćka, był SKUTKIEM decyzji o
przetransportowaniu go gdzieś (nie wiadomo gdzie…).
Co powinno się zrobić
z Maćkiem? Już napisałem: kiedy po dłuższym czasie nie udało się doprowadzić
do ustąpienia paraliżu – należało go na miejscu dobić i skonsumować. KAŻDE inne
działanie, było tylko przysparzaniem mu niepotrzebnych cierpień. Fundacje
postąpiły najgorzej jak mogły – i to, niestety, nie jest wyjątek, tylko raczej
reguła w tym pełnym hipokryzji i teatru biznesie.
Jak było naprawdę, zapewne nigdy
się nie dowiemy. Chłop, który był właścicielem Maćka i jego sąsiedzi
z targu, będą zapierać się w żywe oczy, że Maciek z pewnością się nie
przewrócił przy rozładunku (choć, gdyby się nawet i przewrócił – to przecież w
tym ich winy – NIE MA! Konie czasem się przy rozładunku przewracają. Na stromym
trapie częściej niż na mniej stromym – ale to nie jest żadna zależność
przyczynowo – skutkowa, tylko statystyka…).
Fundacje oczywiście w życiu się
nie przyznają, że niepotrzebnie przez dobę torturowały już prawie martwego
konia. Weterynarze, którzy mieli do czynienia z Maćkiem, raczej nie złożą
żadnych oficjalnych wyjaśnień – byłoby to dla ich praktyki nazbyt ryzykowne.
Jesteśmy skazani na domysły.
Jedno w tym wszystkim jest pewne
– fundacje zrobią, co się da, aby razem z Maćkiem pogrzebać także i
jarmark w Skaryszewie. Właśnie dlatego tak obszernie o tym napisałem…
Natomiast tak naprawdę, do
dzisiejszego wpisu zainspirowały mnie reakcje moich sąsiadów i znajomych (np.
pana spod Jedlińska u którego byłem wczoraj po siano…). Wszyscy, jak jeden mąż,
zgodnie uważają, że Maćka jego poprzedniemu właścicielowi odebrano i jeszcze –
ukarano chłopa jakąś straszną karą, co najmniej pieniężną.
Z jednej strony, jak już pisałem na forum – to może i dobrze, przynajmniej nikt nie wpadnie na pomysł,
żeby na targ konie w stanie terminalnym przywozić w nadziei, że fundacje takie
właśnie – wykupią.
Ale z drugiej strony, taka
reakcja naprawdę BARDZO ŹLE świadczy o stanie umysłów – po obu stronach tej
barykady zresztą.
Zwykle bardzo trudno jest
wyśledzić genezę różnych mentalnych zboczeń, predylekcji i przesądów. Tu
jednak, wzorzec nie tyle szlachecko – pańszczyźniany, co inteligencko –
chłopski (a więc to, w jaki sposób, w jakieś 100 lat po upadku I
Rzeczypospolitej wyglądały, przetworzone przez celowe działania zaborców,
stosunki między polską „elitą“ – pożal się Panie Boże – a polskim „ludem“) –
bije wprost po oczach.
Po 100 czy nawet 150 latach
celowego antagonizowania dworu i wsi, po karykaturalnym uwłaszczeniu które
wcale nie rozwiązało owego „feudalnego węzła“, tylko odarło go z wszelkich
cech symbiozy i kooperacji, pozostawiając w to miejsce gołą zawiść –
z jednej strony pojawiła się pogarda pomieszana z pełnym poczucia
wyższości dążeniem do „oświecania“ (naturalnie – bez pytania „oświecanych“ na
co i po co im to całe „oświecenie“…) – a z drugiej: głęboko i bardzo
dobrze ugruntowana nieufność. Dla chłopa każdy miastowy to jakaś „władza“ –
zawsze wroga, zawsze knująca coś aby chłopa oszwabić i obedrzeć ze skóry.
Wydawałoby się, że po tylu
dziejowych burzach, po fizycznej eksterminacji owej dawnej, post-szlacheckiej
elity, po wielkiej migracji ze wsi do miast – ten stosunek już się nie odrodzi.
A jednak! A jednak – córki i wnuczki chłopów spod Radomia wyzywają swoich
pozostałych na wsi kuzynów od „gumofilców“ i „rzeźników“. Prawnuczki
pańszczyźnianych chłopów spod Łowicza czy Sandomierza – unoszą się
inteligenckim przeestetyzowaniem na widok wiejskiego stroju, twarzy, sznurków,
samochodów i brudnych koni. Ludzie, których ojcowie lub dziadowie po przybyciu
do miasta, za przeproszeniem, srali na balkonie, bo nie mieli stodoły, za którą
dałoby się pójść – ośmielają się coś tu wypisywać o „plebejskich tekstach“.
Ktoś kiedyś stwierdził, że „etos
szlachecki“ zaraża i że potomkowie pańszczyźnianych teraz utożsamiają się
z husarzami spod Kircholmu. To nieprawda! Ów „etos szlachecki“ takim,
jakim był naprawdę – jest już nazbyt odległy w czasie, aby o jego odrodzeniu w
jakimkolwiek sensie, z sensem mówić. Mamy do czynienia z pastiszem.
Z pastiszem zapośredniczonym poprzez literaturę XIX i XX wieku (skądinąd:
nikt już tej literatury nie czyta – to prawda – ale, wydaje się, że dość już
lektur sfilmowano, aby nie miało to znaczenia…). Nie żadna „szlachta“ nam się
odradza – tylko owa kaleka, karykaturalna „elita“ sanacyjna, do „szlacheckości“
w śmieszny bardzo sposób pretendująca. Owa „elita“ przez Gombrowicza, wbrew
intencjom chyba – tak wiernie sportretowana.
Jeśli tak ma w przyszłości
wyglądać „górne 7%“ polskiego społeczeństwa – to zabawa w państwo polskie
faktycznie nie ma już większego sensu. Z taką elitą nie tylko
niepodległości nie utrzymamy – z taką „elitą“ to my nie zbudujemy
porządnego wychodka, o autostradzie nie wspominając…
Napiszcie, że nie mam racji – bo
inaczej pójdę i zakopię się pod śniegiem, takie to dołujące…