Nie od dziś wiadomo, że jedną z najprzedniejszych rozrywek, uwielbianą w każdej epoce i przez każdą publiczność jest poniżanie, strącanie z piedestału, ciąganie w pyle za kudły, plucie w twarz i rozrywanie na sztuki – kogoś, kto dopiero co wydawał się wielki, wspaniały, potężny i godny najwyższego szacunku. Czasem dosłownie, częściej w przenośni, gdy publika, wygodnie rozparta przed plazmą ogląda sobie taki spektakl upadku niedawnego autorytetu, radując się do szpiku kości przyjemnym swędzeniem w kroku, jakie jej daje nagle zyskana świadomość, że ktoś, kto dopiero co wydawał się wystawać głową ponad tłum – w rzeczywistości okazał się gorszy od innych…
Onet niedawno przypomniał moją starszą koleżankę z liceum (nigdy się nie spotkaliśmy, skończyła naszą budę parę lat wcześniej, nim ja zacząłem tam uczęszczać),
Marzenę Domaros, której sławetna ongiś „afera“ była właśnie podręcznikowym przykładem takiego smyrania szerokich rzesz po kroczu jakże przyjemnym przypomnieniem, że politycy to świnie…
Na pierwszy rzut oka mogłoby w tej sytuacji dziwić, że ten blog, jakże często w przystępnej i eleganckiej formie podający
przykłady głupoty na najwyższych szczeblach władzy z przeszłości i
teraźniejszości, a też i konsekwentnie broniący tezy, że ś
winie przy korycie władzy to widok normalny na przestrzeni dziejów i próżną mrzonką jest wyglądać lepszych pod tym względem czasów – tak małą cieszy się popularnością?
To jednak wcale nie jest takie trudne do wytłumaczenia!
C’est le ton qui fait la chancon – nauczycielkę francuskiego mieliśmy z panią Marzeną wspólną, coś tam jeszcze pamiętam piąte przez dziesiąte, a korzystając z okazji – pozdrawiam Czytelnika z Francji, którego mi regularnie Analytics po każdym nowym wpisie pokazuje jako bardzo aktywnego.
Tak więc: nie każde poniżanie autorytetu tak samo publikę po kroczu smyra. Po pierwsze – to rzeczywiście musi być autorytet! A przynajmniej – ktoś, na pozór, godny szacunku. No bo kogo obchodzi, że ześwinił się ktoś, kogo i tak nikt wcześniej nie szanował..?
Do znakomitej większości postaci historycznych, o których tu pisałem, ogromna większość nawet czytającej publiki (a ta i tak jest już przesiana, w porównaniu z publiką oglądającą plazmę…) nie ma osobistego stosunku – bo, zwyczajnie, nie wie nic o ich istnieniu. O wiele większą poczytnością cieszyłyby się wpisy o niemoralnym prowadzeniu się współczesnych aktorek (choć, skądinąd – nie od dziś wiadomo, że jest to zawód z definicji pokrewny… pewnej innej profesji, o której może jednak zamilczę, choćby dlatego, że nie mam tu nic do dodania ponad to, co już
napisałem dawno temu…) – niż o
zwyczajach seksualnych dam z XIX wieku. Dam już nie ma, XIX wiek (a zacząłem się tą epoką interesować w liceum właśnie – na potrzeby olimpiad historycznych…) to czasy równie odległe co paleolit, jak nie Era Prekambryjska (tylko skamieniałości o tak zamierzchłych czasach przypominają ludziom współczesnym…): czym tu się emocjonować..?
Po drugie: żeby poniżenie autorytetu właściwie zasmyrało publikę po kroczu, nie tylko trzeba ówże należycie w smole i pierzu wytarzać – ale jeszcze, jest to warunek bezwzględnie konieczny i najzupełniej podstawowy – dokonująca aktu desakralizacji tłuszcza, musi się poczuć od niedawnej świętości świętsza, bardziej moralna, lepsza, uczciwsza i godniejsza. Nie o to chodzi, żeby strącać, poniżać i opluwać byle jak, jak leci i bez wyboru – ale o to, żeby strącając, poniżając i opluwając – słusznie i sprawiedliwie strącać, poniżać i opluwać, tym samym aktem strącania, poniżania i opluwania – wywyższając też, podnosząc i nadymając: własne (niemyte) jestestwo..!
Na to Państwo nie macie tu co liczyć. Popularność popularnością, słupki czytelnictwa słupkami – ale przecież nie po to piszę bloga, żeby Państwa wywyższać, podnosić i nadymać, nieprawdaż..? To ja mam mieć zabawę z prowadzenia bloga, nie Państwo – z jego czytania. To chyba jasne..?
Osobliwie w taki ponury, pochmurny poranek, gdy nie wiadomo: będzie lało, czy rozejdzie się po kościach..? Da się pojechać porżnąć młode sosenki, czy jednak lepiej spasować, nie mocząc garderoby, której za wiele nam tu w stanie zdatnym do użytku nie zostało..?
Tak więc – i proszę to traktować jako (którąś z kolei)
wypowiedź programową: nie zamierzam tak strącać, tak poniżać, ani tak opluwać – żeby to kogokolwiek (poza mną) miało przyjemnie mrowić w kroczu.
Jedną z najbardziej fundamentalnych (i najbardziej obrazoburczych) tez
starożytnej chińskiej szkoły legistów było stwierdzenie, że władca to taki sam człowiek jak każdy inny. Nie ma żadnego mistycznego „mandatu Niebios“, który czyniłby z niego moralnego herosa – jak zwykła twierdzić tradycja dworska i przeciwnicy legistów, ze szkoły Konfucjusza. A mimo to – to jest, mimo nieposiadania żadnego moralnego heroizmu, ani w ogóle żadnych nadzwyczajnych przymiotów ciała, ducha i umysłu – władca może, dzięki sprawnej biurokracji, rygorystycznemu przestrzeganiu podziału kompetencji i ścisłej egzekucji wymagań względem swoich sług – sprawnie i bez oporu kontrolować „wszystko pod Niebem“. Ani jego osobista moralność, ani osobista mądrość czy też jej brak – niczego do sprawności tej kontroli nie dodają, ani nic z niej nie ujmują…
Co prawda, życie dowiodło, że Shangzi, który bodaj jako pierwszy taką tezą postawił, mylił się jednak nieco: Imperium Pierwszego Cesarza upadło bowiem właśnie za sprawą błędów które ten, niepospolity skądinąd człowiek popełnił – wbrew bowiem wytycznym szkoły, zapatrzony w ideę osobistej nieśmiertelności, nie zadbał zawczasu o uregulowanie sprawy nastąpstwa tronu, co doprowadziło do kryzysu i rychłego upadku dynastii.
Toteż pożądanym byłoby, aby Autorytet jednak przynajmniej starał się – nie być bezdennie głupią i pazerną świnią. Jednak dla sprawności wypełniania roli społecznej: osobiste przymioty moralne i intelektualne Autorytetu nie są aż takie ważne!
Autorytety bowiem są dla życia społeczności ludzkich niezbędnie potrzebne. Koleżanka
Kira żachnie się w tym momencie – ale co ja poradzę, że taka jest prawda?
Nie jest możliwe istnienie społeczności złożonej z samych nonkonformistów, z których każdy na własną rękę i niezależnie od innych, poszukuje właściwej ścieżki życia i właściwych reguł postępowania. Taka zbiorowość byłaby trudna do wytrzymania – ale nie na tym jej utopijność polega. Po prostu: znakomita większość ludzi
NIE CHCE żadnej tam „wolności“, żadnego ponoszenia odpowiedzialności za swoje czyny, czy samodzielnego wytyczania ścieżki życiowej… No – nie chcą tego i już! I co zrobić? Wziąć i
zmusić do wolności..?
Abstrahując od całej antynomiczności takiego wniosku – jak to niby zrobić?
Tak samo jak
prawa wytwarzają się w społeczności ludzkiej spontanicznie (władza państwowa może w tym pomagać lub przeszkadzać – częściej: przeszkadza…), tak też spontanicznie wytwarza się pewna hierarchia prestiżu, na czele której znajdują się Autorytety (władza państwowa może w tym pomagać lub przeszkadzać – częściej: przeszkadza…).
To jest pewien porządek rzeczy „normalny“, „codzienny“ – tak, jak porządkiem rzeczy „normalnym“, „codziennym“ jest
monogamia, albo i seksualna abstynencja (mam poważne wątpliwości, co do wiarygodności badań ankietowych – statystycznych, na temat życia seksualnego: otóż w takim badaniu ankietowany na ogół – nawet, jeśli ankieta jest anonimowa – chce wypaść na „lepszego“ niż jest rzeczywiście. A kto jest „lepszy“ w społeczeństwie żyjącym kultem młodości i sprawności seksualnej? Ten, kto „zalicza“ jak najwięcej partnerów w jak najoryginalniejszych okolicznościach… Tymczasem w życiu praktycznym seks to dość trudne ćwiczenie gimnastyczne, w tym podobne do różnych wyrafinowanych dyscyplin sportowych, że w dodatku – zespołowe, tj.: przynajmniej w parach… Pomijając
profesjonalistów płci obojga, kto – ale tak naprawdę, bez puszenia się i rozkładania pawiego ogona – może powiedzieć, że poszedł do łóżka z nowym partnerem i od razu było im jak w niebie..? To, niestety, wymaga ćwiczeń. A skoro ma się plazmę, albo i internet – to, tak właściwie: PO CO wylewać siódme poty męcząc się bez śladu satysfakcji nie wiadomo jak długo, nim się konieczny poziom sprawności i koordynacji osiągnie – skoro tak łatwo dostępne są rozrywki dające przyjemność od razu i bez wysiłku..?).
Jednak, jak wiemy z badań antropologicznych, owa „normalność“, „codzienność“ w postaci konieczności przestrzegania tabu seksualnych, bywała w pewnych kulturach okresowo zawieszana. Ot, choćby w czasie Kupały. Podobno.
To jest zjawisko oczekiwane i normalne. Jak wszystkie tzw. „zwierzęta wyższe“, człowiek jest – na pewnym poziomie opisu – „automatem sterowanym algedonicznie“. To znaczy, że stany naszego mózgu oscylują pomiędzy karą a nagrodą, pomiędzy bólem a przyjemnością. Jest to najbardziej fundamentalny dualizm, rządzący zachowaniem człowieka – cała reszta, taka jak „dobro“ i „
zło“, to są już konsekwencje z owego dualizmu fundamentalnego wynikające.
Skądinąd, tak samo jak ani ból, ani przyjemność, nie są bynajmniej cechami obiektywnymi świata, w którym żyjemy – tylko sposobami, w jaki nasz organizm na płynące z zewnątrz bodźce reaguje, zgodnie ze swoją biologiczną predeterminacją (obarczoną, niestety, ryzykiem błędu: stąd sadyzm czy masochizm, jako czerpanie przyjemności z bólu…) – tak też ani „dobro“, ani „zło“ same w sobie bynajmniej nie muszą posiadać jakiegoś obiektywnego derywatu w rzeczywistości (choć, tą metodą rozumowania, istnienia takich derywatów wykluczyć się nie da!). Grunt, że inaczej niż używając tego podziału – postrzegać świata się w zasadzie nie da…
Dalsze pochodne tego fundamentalnego dualizmu, to właśnie: czyny dozwolone i czyny zakazane (czyli również różnego rodzaju tabu), czas „normalny“ i czas „święty“, itp.
Bynajmniej nie w każdej kulturze ów „czas święty“ zaraz musiał się wiązać z okresowym zawieszeniem pewnych tabu – przy tym, też trzeba podchodzić z pewną ostrożnością do (zwłaszcza starszych, których metodologii nie jesteśmy pewni lub nie możemy zweryfikować) opisów tego rodzaju praktyk, bo bywali i tacy badacze, którzy widzieli głównie to, co im
własne fantazje podpowiadały, a nie to, co się rzeczywiście działo. Nie miejsce tu jednak, ani czas dyskutować to w szczegółach.
Myślę, że przy wszystkich zastrzeżeniach, możemy przyjąć, iż ZDARZAŁY się takie kultury, w których okresowo dochodziło do zawieszenia tabu seksualnych.
Natomiast – nie wiem, czy z niewiedzy i proszę tu Państwa o pomoc, bo może ktoś zna jednak jakiś przykład – NIE ZNAM ANI JEDNEJ kultury, w której nigdy nie dochodziłoby do złamania hierarchii prestiżu i tym samym – poniżenia Autorytetu.
To złamanie mogło mieć charakter periodyczny: u nas dawniej był to karnawał, ze wszystkimi jego przebierankami (idącymi – właśnie – „po linii“ odwracania ról społecznych, zamiany miejscami sług i panów, mężczyzn i kobiet itp.), współcześnie, takim rytuałem są
wybory (gdzie każdy głosujący ma – teoretyczną oczywiście – możliwość „poniżenia“ Autorytetu aktualnego i wywyższenia w to miejsce innego…).
Częściej jednak – miewało charakter doraźny. Jak „sąd skorupkowy“ w starożytnych Atenach, gdzie każdy członek „demosu“ mógł wylać, w ciszy i bezpieczeństwie swojej anonimowości, co mu na wątrobie leży i skazać na wygnanie dowolnego przywódcę. Jak królobójstwa w czasach I rewolucji angielskiej i I rewolucji francuskiej (znamienna zbieżność…). Jak wreszcie – opisane na wstępie me®dialne spektakle desakralizacji autorytetów.
Nawet w Chinach upadek dynastii – a więc „odebranie jej mandatu Niebios“ – wiązał się też czasem (choć nie zawsze) z rytualnym pośmiertnym poniżeniem, a to poprzez wymazanie cesarskich imion z inskrypcji, zburzenie świątyń cesarskich przodków i rozgrabienie grobowców – inna sprawa, że tu raczej zwykła chciwość była głównym motywem działania…
Rozpatrywać detalicznie wszystkie kultury znane popularnie jako „prymitywne“ – nie ma miejsca ani czasu. Coś mi się jednak zdaje, że trudno by było znaleźć kacyka bez nadwornego błazna, którego funkcją to właśnie jest, że może bezkarnie (gdy innym za to głowa spada…) przedrzeźniać i wyśmiewać swojego pana..?