Przeforsowałem się wczoraj przy robótkach ręcznych, tj. przy machaniu siekierą i dziś zwyczajnie nic mi się nie chce robić. Najpierw długo siedziałem przed komputerem, a potem, po wywiezieniu kilku taczek guana, zabrałem się do leniwej, międzyświątecznej lektury. W ramach bowiem chwilowego rozpasania, kupiłem sobie zbiór opowiadań pt. „Głos Lema“ – rozlicznych autorów piszących „w stylu“ Mistrza.
Zdziwienie ogarnęło mnie przy czytaniu wstępu autorstwa Jacka Dukaja. Dowiedziałem się oto, że… Lema się już dzisiaj nie czyta! Że to taki sam „starożytny“ dla młodzieży autor, jak jakiś tam Mickiewicz, Sienkiewicz czy inny Białorusin znany głównie z podręczników szkolnych, skrótowych bryków i mniej lub bardziej nudnawych ekranizacji na które obowiązkowo chodzą całe szkoły. Z tą tylko różnicą, że ekranizacji Lem ma jednak stanowczo mniej od Sienkiewicza…
Cóż: nie jestem w stanie polemizować z tą tezą. Bo po prostu nie wiem. Nie robiłem żadnych badań na młodzieży w tej materii! Jeśli tak jest istotnie, to po raz kolejny przekonałem się, jakim jestem beznadziejnym zgredem… Skądinąd: dlaczego miałoby mnie to w ogóle obchodzić? Jeśli ktoś nie czyta lub nawet coś tam czytając nie ceni Mistrza – tym gorzej dla niego! Oznacza to li i jedynie, że jest idiotą, z którym nie warto rozmawiać, bo i nie ma o czym… Czy to mój problem? W żadnym razie..! To wyłącznie problem tych, którzy Lema nie czytają, lub nawet coś tam czytając – nie cenią.
Czy w związku z tym należy zmuszać do czytania Lema, na ten przykład zwiększając liczbę jego dzieł w szkolnym curriculum? Ależ w żadnym razie! Po pierwsze – czytanie Lema to jedna z największych przyjemności intelektualnych, jakich można doświadczyć w życiu. Jeśli ktoś sam, dobrowolnie się tej przyjemności pozbawia..? Co komu do tego?
Po drugie zaś – liberalizm liberalizmem, wolność pięści kończąca się na granicy cudzego nosa wolnością pięści i nosa – a świat byłby o wiele lepszym miejscem do życia, gdyby ludzie RZADZIEJ używali generalizacji. Osobliwie, gdy nie potrafią tego robić. A naprawdę mało kto potrafi.
Na ogół nie istnieją żadne „problemy społeczne“. Tak samo jak nie istnieje (bo istnieć z definicji w ogóle nie może!) „społeczny problem nieczytania Lema“ – tak też nie istnieje żaden „społeczny problem pijanych kierowców“. I sympatyczni skądinąd blogerzy bredzą jak potłuczeni i niestworzone opowiadają androny twierdząc inaczej!
Żeby wykazać istnienie statystycznie ważkiego związku pomiędzy spożywaniem lub niespożywaniem alkoholu a jakością prowadzenia samochodu nie wystarczą durne wyzwiska, bezmyślne powtarzanie medialnej papki czy odwoływanie się do „wiedzy potocznej“ (nad czym popastwię się jeszcze niżej!). Do tego potrzebne są żmudne badania i niezgorsza matematyka. Jeśli wierzyć autorom „Superfreakonomii“, które to dzieło recenzowałem tu dawno temu, takie badania podjęto, a matematykę zastosowano. Jak w wielu innych sprawach wynik okazał się z „wiedzą potoczną“ nieuzgadnialny. Albowiem siadając za kierownicę po alkoholu rzeczywiście mamy większą szansę spowodować wypadek drogowy niż prowadząc na trzeźwo. Mniej więcej: trzynaście razy większą szansę. Problem jest jednak jeszcze poważniejszy, gdy jakiś biedak po kielichu decyduje się wracać do domu pieszo – wówczas jego szanse na udział w jakimś „zdarzeniu drogowym“ rosną w sposób statystycznie ważki. Pijany pieszy ma – po uwzględnieniu wszelkich statystycznych poprawek – jeszcze pięć razy większą szansę na to, że spowoduje wypadek, niż pijany kierowca!
Dlaczego zatem policja nie poluje na pijanych pieszych – tylko na pijanych kierowców, którzy są o tyle mniej groźni dla otoczenia..? Dlaczego nikt nie kontroluje przechodniów alkomatem, a kierowcy są kontrolowani regularnie? Czyżby dlatego że z kierowców można – potencjalnie – więcej zedrzeć finansowo niż z pieszych..?
Można się na to obrażać, można nie przyjmować do wiadomości, można powtarzać swoją mantrę – proszę bardzo: można! Czy to jest mój problem? Nie! To jest problem idioty, który się z wynikami badań naukowych pogodzić nie potrafi…
Skąd się w takim razie bierze ta mantra, owa „wiedza potoczna“? Powtarzana przecież nie tylko przez sympatycznych skądinąd blogerów, ale i przez policję, przez ustawodawców i sądy?
Pewnie już tę historyjkę Państwu opowiadałem, możliwe że niejeden raz – ale co mi szkodzi powtórzyć? Tak samo jak nie widzę najmniejszego powodu przejmować się faktem, że biedni idioci nie czytają Lema – tak też nie widzę najmniejszego powodu by przejmować się, że być może niektórych z Państwa nudzę. Za długie teksty? Obiecuję pisać jeszcze dłuższe! Zbyt dużo trudnych słów? OK – w takim razie koniec ze słitaśnymi zdjęciami koników i przyziemną prozą dnia codziennego – w końcu prowadzę ten blog trzeci już rok i wszystko, co się w gospodarstwie dzieje dzień po dniu pewnie ze dwa razy opisałem. Od tej pory będzie tu tylko ciężka metafizyka z socjologią. To – ze specjalną dedykacją dla czytających bloga służbowo. Kupcie sobie słownik, biedni durnie…
Alors, reverons a nos moutons! Wiele lat temu zdarzyło mi się pracować w „Super Expressie“. W dziale zagranicznym konkretnie – przez co uczestniczyłem w tej akcji tylko doraźnie, nieledwie z boku. Chodzi o akcję „psy gryzą dzieci“. Jak już z całą pewnością pisałem i tu i w „NCz!“ – jeśli mamy pewną populację psów i pewną populację dzieci i te dwie populacje nie są od siebie izolowane, to liczba wypadków pogryzień dzieci przez psy (a także – nigdzie nie zgłaszana i przez to „ciemna“ liczba wypadków pogryzień psów przez dzieci!), zależy li i jedynie od liczebności obu zbiorów. Nic się na to nie da poradzić. Z czego łatwo wywnioskować, że jak ktoś próbuje „coś na to poradzić“, to niechybnie wyjdzie na durnia. Co oczywiście w niczym nie przeszkadza – próbować! Albowiem głupota ludzka jest niewyczerpana – i jest to jedyny rodzaj nieskończoności, którego istnienia możemy być całkowicie i bez najmniejszych wątpliwości pewni.
„Super Express“ gdy doń trafiłem był właśnie głęboko zaangażowany w podpuszczanie ówczesnego wicepremiera Tomaszewskiego do tego, żeby „coś zrobił“ w kwestii dzieci pogryzionych przez psy. Przynajmniej raz w tygodniu dawaliśmy opis jakiegoś incydentu. Jako pracownik działu zagranicznego zbierałem oczywiście informacje na temat incydentów spoza Polski – tudzież opracowywałem tzw. „ramki“, w których podawane były przykłady zagramanicznych uregulowań prawnych w kwestii trzymania psów. Nie umiem wskazać zleceniodawcy tej kampanii – zbyt nisko stałem w hierarchii, żeby się tego chociażby domyślać. Tym bardziej, że oprócz macierzystego „Supera…“, takie same teksty puszczała w tym czasie „Wybiórcza“ i cała reszta merdiów, z telewizyjnymi na czele. Sporo to musiało kosztować! Ale tego, że kampania jest celowa i sterowana, nikt nawet nie próbował ukrywać – zresztą jak to można było zrobić, kiedy po każdej odprawie bezpośredni przełożony przychodził i kazał znowu szukać czegoś o psach..?
Inna sprawa, że w dziennikarstwie jak w żadnej innej dziedzinie życia sprawdza się mądrość z „Rejsu“: ludzie najbardziej lubią te filmy, które już znają! Skoro temat dzieci pogryzionych przez psy okazał się nośny, podchwyciły go inne media – to siłą rzeczy trzeba go było ciągnąć, bo widać: tego właśnie oczekują czytelnicy! Tak więc absolutnej pewności rozróżnienia, co było polityczną intrygą, a co zwykłym we współczesnym dziennikarstwie owczym pędem – mieć nie można.
Tak się jednak złożyło, że ledwo po kilku miesiącach pracy trafiłem do przeciwnego obozu – do Biura Informacji i Propagandy… tfu: Promocji, oczywiście że Promocji – MSWiA. Jak tylko tam trafiłem, zaraz podniosłem alarm, że z tymi psami to podpucha jest i sprawa nie może się dobrze skończyć: trzeba koniecznie ten nawał publikacji zignorować, po jakimś czasie same wygasną, a ludzie zapomną i nie będzie sprawy. Oczywiście – kto by tam słuchał takiego leszcza jak ja? Prace nad rozporządzeniem o obowiązku rejestracji psów niektórych ras były już zresztą zbyt zaawansowane – i wkrótce potem zostało ono podpisane.
Efekt? Efekt był bardzo łatwy do przewidzenia. Z dnia na dzień wszystkie merdia jednogłośnie zmieniły front o 180 stopni i wicepremier zamiast zebrać laur obrońcy niewinnej dziatwy przed krwiożerczymi rotweilerami czy amstafami – dostał nową (wcześniej był znany jako „taksówkarz z Pabianic“) ksywkę: „hycel“. Ksywka się przyjęła.
Tak właśnie rodzi się „wiedza potoczna“. Jest to efekt albo celowych manipulacji, albo – typowego dla współczesnego dziennikarstwa owczego pędu. Prawdziwość czy nieprawdziwość informacji która u podstaw jednego lub drugiego leży – nie ma przy tym najmniejszego znaczenia. Jak będzie się to dostatecznie często powtarzać – ludzie uwierzą, przyswoją, zapamiętają i będą od tej pory powtarzać z najgłębszym przekonaniem! Choćby i na blogach…
Co do pijanych kierowców – to oczywisty interes policji i polityków w ich prześladowaniu widać jak na dłoni. Taki sam związek można by spokojnie udowodnić w odniesieniu do wieku kierowcy czy też jego płci. Kierowca starszy wiekiem jest oczywiście mniej sprawny, częściej go trapią różne ograniczające orientację i sprawność psychomotoryczną przypadłości – co więcej: niektóre z tych przypadłości mogą się objawić nagle i nawet obowiązek przechodzenia częstych badań kontrolnych przypadku nagłego zawału za kierownicą nie wykluczy. Z łatwością można by znaleźć nawet i codziennie – jeden lub dwa incydenty spowodowane przez starszych kierowców. Pobombardować tym publikę przez kilka tygodni – a prace nad nowelizacją kodeksu drogowego ruszą jak z kopyta… Podobnie z płcią. A trudno by to było znaleźć przykłady wypadków powodowanych przez kobiety w stanie PMS?
Dlaczego zatem tak się nie dzieje? Odpowiedź: bo to się nie opłaca! Odebranie prawa jazdy wszystkim którzy kończą 65 rok życia (na ten przykład) – zmniejszyłoby wpływy niemiłościwie nam panującego gosudarstwa z akcyzy paliwowej, VAT i paru innych podatków. Z kolei kazać staruszkom słono płacić za obowiązkowe badania np. co trzy miesiące..? E, tylko lekarze na tym zarobią, a nie budżet! Uczciwi badań i tak nie przejdą (pokażcie mi człowieka który badany co trzy miesiące nie okaże się za którymś razem ciężko chory?), reszta da w łapę – a sama trudność techniczna tego przedsięwzięcia, za które ktoś przecież musiałby zapłacić jasno wskazuje na nieopłacalność takich pomysłów. Podobnie jak pomysłów ograniczania kobietom prawa do prowadzenia pojazdu przez jeden tydzień w miesiącu. Kto niby miałby wystawiać stosowny papierek..?
A pijany? Stan upojenia stwierdzić jest bardzo łatwo, bardzo tanio i może to zrobić każdy patrol drogówki przy pomocy prostego w obsłudze urządzenia. Koszt – pomijalny. Zarobek – i dla budżetu i dla policjantów (co też trzeba brać pod uwagę: dzięki temu budżet może zaoszczędzić, nie podnosząc im pensji!): oczywisty.
Głupi by z tego nie skorzystał! Że więc niemiłościwie nam panujące gosudarstwo (aż tak) głupie nie jest – to korzysta. I stąd merdia zgodnym chórem wmawiają ludziom, że „pijani kierowcy wiozą śmierć“. A wyniki badań naukowych? Kto by się tam jakimś jajogłowym ględzeniem przejmował…
Tym bardziej, że powstała na skutek takich manipulacji (czy też owczego pędu…) „wiedza potoczna“ jest niezmiernie trwała i odporna na próby rewizji! O ile ludzie bywają niezadowoleni ze swojego wyglądu, statusu materialnego czy nawet – prowadzenia się własnej połowicy – to na ogół nikt nie jest niezadowolony ze sprawności własnego umysłu. A skoro tak, to wszelkie próby udowadniania że interlokutor był w błędzie i że głośno ten błąd rozgłaszał, powodują odruchowe zaperzanie się i agresję. Zmiana poglądów to zjawisko tak rzadkie, że prawie niespotykane.
„Wszyscy wiedzą, że“, „każdy zgodzi się z tym“, „mówi się powszechnie“ – i temu podobne nic właściwie nie mówiące stwierdzenia – to takie magiczne wytrychy, które z każdego komunału, byle był często i z wielką pewnością siebie powtarzany, czynią przekonania o solidności gibraltarskiej Skały. Z takimi sobie nie podyskutujesz, bo tylko guzy można sobie nabić! I wiecie co? Po prostu żal mi ludzi, którzy takich słów – wytrychów muszą używać, bo inaczej swoich poglądów uzasadnić nie potrafią. Czegoś im braknie widać – i całe ich szczęście w tym tylko, że zwykle nie zdają sobie z tego sprawy. Tak czy inaczej – żal mi ich prawie tak bardzo jak tych biednych durni, którzy muszą czytać tego bloga bo takie dostali służbowe polecenie – i jak tych biednych idiotów, którzy od Lema wolą jakąś tam fantasy, jak twierdzi Dukaj!
Owszem, okładki to mają te książki fajne – wszystkie te lalunie w skąpych strojach lub zgoła bez – hm, hm, czemu nie? Raz na jakiś czas, w pociągu na przykład – pewnie to lepsze niż przaśna dosłowność pornosa, no i nie trzeba się przed ludźmi kryć… Ale tak na zawsze, bez wyjątku, tylko i wyłącznie? Biedni idioci…
Zdziwienie ogarnęło mnie przy czytaniu wstępu autorstwa Jacka Dukaja. Dowiedziałem się oto, że… Lema się już dzisiaj nie czyta! Że to taki sam „starożytny“ dla młodzieży autor, jak jakiś tam Mickiewicz, Sienkiewicz czy inny Białorusin znany głównie z podręczników szkolnych, skrótowych bryków i mniej lub bardziej nudnawych ekranizacji na które obowiązkowo chodzą całe szkoły. Z tą tylko różnicą, że ekranizacji Lem ma jednak stanowczo mniej od Sienkiewicza…
Cóż: nie jestem w stanie polemizować z tą tezą. Bo po prostu nie wiem. Nie robiłem żadnych badań na młodzieży w tej materii! Jeśli tak jest istotnie, to po raz kolejny przekonałem się, jakim jestem beznadziejnym zgredem… Skądinąd: dlaczego miałoby mnie to w ogóle obchodzić? Jeśli ktoś nie czyta lub nawet coś tam czytając nie ceni Mistrza – tym gorzej dla niego! Oznacza to li i jedynie, że jest idiotą, z którym nie warto rozmawiać, bo i nie ma o czym… Czy to mój problem? W żadnym razie..! To wyłącznie problem tych, którzy Lema nie czytają, lub nawet coś tam czytając – nie cenią.
Czy w związku z tym należy zmuszać do czytania Lema, na ten przykład zwiększając liczbę jego dzieł w szkolnym curriculum? Ależ w żadnym razie! Po pierwsze – czytanie Lema to jedna z największych przyjemności intelektualnych, jakich można doświadczyć w życiu. Jeśli ktoś sam, dobrowolnie się tej przyjemności pozbawia..? Co komu do tego?
Po drugie zaś – liberalizm liberalizmem, wolność pięści kończąca się na granicy cudzego nosa wolnością pięści i nosa – a świat byłby o wiele lepszym miejscem do życia, gdyby ludzie RZADZIEJ używali generalizacji. Osobliwie, gdy nie potrafią tego robić. A naprawdę mało kto potrafi.
Na ogół nie istnieją żadne „problemy społeczne“. Tak samo jak nie istnieje (bo istnieć z definicji w ogóle nie może!) „społeczny problem nieczytania Lema“ – tak też nie istnieje żaden „społeczny problem pijanych kierowców“. I sympatyczni skądinąd blogerzy bredzą jak potłuczeni i niestworzone opowiadają androny twierdząc inaczej!
Żeby wykazać istnienie statystycznie ważkiego związku pomiędzy spożywaniem lub niespożywaniem alkoholu a jakością prowadzenia samochodu nie wystarczą durne wyzwiska, bezmyślne powtarzanie medialnej papki czy odwoływanie się do „wiedzy potocznej“ (nad czym popastwię się jeszcze niżej!). Do tego potrzebne są żmudne badania i niezgorsza matematyka. Jeśli wierzyć autorom „Superfreakonomii“, które to dzieło recenzowałem tu dawno temu, takie badania podjęto, a matematykę zastosowano. Jak w wielu innych sprawach wynik okazał się z „wiedzą potoczną“ nieuzgadnialny. Albowiem siadając za kierownicę po alkoholu rzeczywiście mamy większą szansę spowodować wypadek drogowy niż prowadząc na trzeźwo. Mniej więcej: trzynaście razy większą szansę. Problem jest jednak jeszcze poważniejszy, gdy jakiś biedak po kielichu decyduje się wracać do domu pieszo – wówczas jego szanse na udział w jakimś „zdarzeniu drogowym“ rosną w sposób statystycznie ważki. Pijany pieszy ma – po uwzględnieniu wszelkich statystycznych poprawek – jeszcze pięć razy większą szansę na to, że spowoduje wypadek, niż pijany kierowca!
Dlaczego zatem policja nie poluje na pijanych pieszych – tylko na pijanych kierowców, którzy są o tyle mniej groźni dla otoczenia..? Dlaczego nikt nie kontroluje przechodniów alkomatem, a kierowcy są kontrolowani regularnie? Czyżby dlatego że z kierowców można – potencjalnie – więcej zedrzeć finansowo niż z pieszych..?
Można się na to obrażać, można nie przyjmować do wiadomości, można powtarzać swoją mantrę – proszę bardzo: można! Czy to jest mój problem? Nie! To jest problem idioty, który się z wynikami badań naukowych pogodzić nie potrafi…
Skąd się w takim razie bierze ta mantra, owa „wiedza potoczna“? Powtarzana przecież nie tylko przez sympatycznych skądinąd blogerów, ale i przez policję, przez ustawodawców i sądy?
Pewnie już tę historyjkę Państwu opowiadałem, możliwe że niejeden raz – ale co mi szkodzi powtórzyć? Tak samo jak nie widzę najmniejszego powodu przejmować się faktem, że biedni idioci nie czytają Lema – tak też nie widzę najmniejszego powodu by przejmować się, że być może niektórych z Państwa nudzę. Za długie teksty? Obiecuję pisać jeszcze dłuższe! Zbyt dużo trudnych słów? OK – w takim razie koniec ze słitaśnymi zdjęciami koników i przyziemną prozą dnia codziennego – w końcu prowadzę ten blog trzeci już rok i wszystko, co się w gospodarstwie dzieje dzień po dniu pewnie ze dwa razy opisałem. Od tej pory będzie tu tylko ciężka metafizyka z socjologią. To – ze specjalną dedykacją dla czytających bloga służbowo. Kupcie sobie słownik, biedni durnie…
Alors, reverons a nos moutons! Wiele lat temu zdarzyło mi się pracować w „Super Expressie“. W dziale zagranicznym konkretnie – przez co uczestniczyłem w tej akcji tylko doraźnie, nieledwie z boku. Chodzi o akcję „psy gryzą dzieci“. Jak już z całą pewnością pisałem i tu i w „NCz!“ – jeśli mamy pewną populację psów i pewną populację dzieci i te dwie populacje nie są od siebie izolowane, to liczba wypadków pogryzień dzieci przez psy (a także – nigdzie nie zgłaszana i przez to „ciemna“ liczba wypadków pogryzień psów przez dzieci!), zależy li i jedynie od liczebności obu zbiorów. Nic się na to nie da poradzić. Z czego łatwo wywnioskować, że jak ktoś próbuje „coś na to poradzić“, to niechybnie wyjdzie na durnia. Co oczywiście w niczym nie przeszkadza – próbować! Albowiem głupota ludzka jest niewyczerpana – i jest to jedyny rodzaj nieskończoności, którego istnienia możemy być całkowicie i bez najmniejszych wątpliwości pewni.
„Super Express“ gdy doń trafiłem był właśnie głęboko zaangażowany w podpuszczanie ówczesnego wicepremiera Tomaszewskiego do tego, żeby „coś zrobił“ w kwestii dzieci pogryzionych przez psy. Przynajmniej raz w tygodniu dawaliśmy opis jakiegoś incydentu. Jako pracownik działu zagranicznego zbierałem oczywiście informacje na temat incydentów spoza Polski – tudzież opracowywałem tzw. „ramki“, w których podawane były przykłady zagramanicznych uregulowań prawnych w kwestii trzymania psów. Nie umiem wskazać zleceniodawcy tej kampanii – zbyt nisko stałem w hierarchii, żeby się tego chociażby domyślać. Tym bardziej, że oprócz macierzystego „Supera…“, takie same teksty puszczała w tym czasie „Wybiórcza“ i cała reszta merdiów, z telewizyjnymi na czele. Sporo to musiało kosztować! Ale tego, że kampania jest celowa i sterowana, nikt nawet nie próbował ukrywać – zresztą jak to można było zrobić, kiedy po każdej odprawie bezpośredni przełożony przychodził i kazał znowu szukać czegoś o psach..?
Inna sprawa, że w dziennikarstwie jak w żadnej innej dziedzinie życia sprawdza się mądrość z „Rejsu“: ludzie najbardziej lubią te filmy, które już znają! Skoro temat dzieci pogryzionych przez psy okazał się nośny, podchwyciły go inne media – to siłą rzeczy trzeba go było ciągnąć, bo widać: tego właśnie oczekują czytelnicy! Tak więc absolutnej pewności rozróżnienia, co było polityczną intrygą, a co zwykłym we współczesnym dziennikarstwie owczym pędem – mieć nie można.
Tak się jednak złożyło, że ledwo po kilku miesiącach pracy trafiłem do przeciwnego obozu – do Biura Informacji i Propagandy… tfu: Promocji, oczywiście że Promocji – MSWiA. Jak tylko tam trafiłem, zaraz podniosłem alarm, że z tymi psami to podpucha jest i sprawa nie może się dobrze skończyć: trzeba koniecznie ten nawał publikacji zignorować, po jakimś czasie same wygasną, a ludzie zapomną i nie będzie sprawy. Oczywiście – kto by tam słuchał takiego leszcza jak ja? Prace nad rozporządzeniem o obowiązku rejestracji psów niektórych ras były już zresztą zbyt zaawansowane – i wkrótce potem zostało ono podpisane.
Efekt? Efekt był bardzo łatwy do przewidzenia. Z dnia na dzień wszystkie merdia jednogłośnie zmieniły front o 180 stopni i wicepremier zamiast zebrać laur obrońcy niewinnej dziatwy przed krwiożerczymi rotweilerami czy amstafami – dostał nową (wcześniej był znany jako „taksówkarz z Pabianic“) ksywkę: „hycel“. Ksywka się przyjęła.
Tak właśnie rodzi się „wiedza potoczna“. Jest to efekt albo celowych manipulacji, albo – typowego dla współczesnego dziennikarstwa owczego pędu. Prawdziwość czy nieprawdziwość informacji która u podstaw jednego lub drugiego leży – nie ma przy tym najmniejszego znaczenia. Jak będzie się to dostatecznie często powtarzać – ludzie uwierzą, przyswoją, zapamiętają i będą od tej pory powtarzać z najgłębszym przekonaniem! Choćby i na blogach…
Co do pijanych kierowców – to oczywisty interes policji i polityków w ich prześladowaniu widać jak na dłoni. Taki sam związek można by spokojnie udowodnić w odniesieniu do wieku kierowcy czy też jego płci. Kierowca starszy wiekiem jest oczywiście mniej sprawny, częściej go trapią różne ograniczające orientację i sprawność psychomotoryczną przypadłości – co więcej: niektóre z tych przypadłości mogą się objawić nagle i nawet obowiązek przechodzenia częstych badań kontrolnych przypadku nagłego zawału za kierownicą nie wykluczy. Z łatwością można by znaleźć nawet i codziennie – jeden lub dwa incydenty spowodowane przez starszych kierowców. Pobombardować tym publikę przez kilka tygodni – a prace nad nowelizacją kodeksu drogowego ruszą jak z kopyta… Podobnie z płcią. A trudno by to było znaleźć przykłady wypadków powodowanych przez kobiety w stanie PMS?
Dlaczego zatem tak się nie dzieje? Odpowiedź: bo to się nie opłaca! Odebranie prawa jazdy wszystkim którzy kończą 65 rok życia (na ten przykład) – zmniejszyłoby wpływy niemiłościwie nam panującego gosudarstwa z akcyzy paliwowej, VAT i paru innych podatków. Z kolei kazać staruszkom słono płacić za obowiązkowe badania np. co trzy miesiące..? E, tylko lekarze na tym zarobią, a nie budżet! Uczciwi badań i tak nie przejdą (pokażcie mi człowieka który badany co trzy miesiące nie okaże się za którymś razem ciężko chory?), reszta da w łapę – a sama trudność techniczna tego przedsięwzięcia, za które ktoś przecież musiałby zapłacić jasno wskazuje na nieopłacalność takich pomysłów. Podobnie jak pomysłów ograniczania kobietom prawa do prowadzenia pojazdu przez jeden tydzień w miesiącu. Kto niby miałby wystawiać stosowny papierek..?
A pijany? Stan upojenia stwierdzić jest bardzo łatwo, bardzo tanio i może to zrobić każdy patrol drogówki przy pomocy prostego w obsłudze urządzenia. Koszt – pomijalny. Zarobek – i dla budżetu i dla policjantów (co też trzeba brać pod uwagę: dzięki temu budżet może zaoszczędzić, nie podnosząc im pensji!): oczywisty.
Głupi by z tego nie skorzystał! Że więc niemiłościwie nam panujące gosudarstwo (aż tak) głupie nie jest – to korzysta. I stąd merdia zgodnym chórem wmawiają ludziom, że „pijani kierowcy wiozą śmierć“. A wyniki badań naukowych? Kto by się tam jakimś jajogłowym ględzeniem przejmował…
Tym bardziej, że powstała na skutek takich manipulacji (czy też owczego pędu…) „wiedza potoczna“ jest niezmiernie trwała i odporna na próby rewizji! O ile ludzie bywają niezadowoleni ze swojego wyglądu, statusu materialnego czy nawet – prowadzenia się własnej połowicy – to na ogół nikt nie jest niezadowolony ze sprawności własnego umysłu. A skoro tak, to wszelkie próby udowadniania że interlokutor był w błędzie i że głośno ten błąd rozgłaszał, powodują odruchowe zaperzanie się i agresję. Zmiana poglądów to zjawisko tak rzadkie, że prawie niespotykane.
„Wszyscy wiedzą, że“, „każdy zgodzi się z tym“, „mówi się powszechnie“ – i temu podobne nic właściwie nie mówiące stwierdzenia – to takie magiczne wytrychy, które z każdego komunału, byle był często i z wielką pewnością siebie powtarzany, czynią przekonania o solidności gibraltarskiej Skały. Z takimi sobie nie podyskutujesz, bo tylko guzy można sobie nabić! I wiecie co? Po prostu żal mi ludzi, którzy takich słów – wytrychów muszą używać, bo inaczej swoich poglądów uzasadnić nie potrafią. Czegoś im braknie widać – i całe ich szczęście w tym tylko, że zwykle nie zdają sobie z tego sprawy. Tak czy inaczej – żal mi ich prawie tak bardzo jak tych biednych durni, którzy muszą czytać tego bloga bo takie dostali służbowe polecenie – i jak tych biednych idiotów, którzy od Lema wolą jakąś tam fantasy, jak twierdzi Dukaj!
Owszem, okładki to mają te książki fajne – wszystkie te lalunie w skąpych strojach lub zgoła bez – hm, hm, czemu nie? Raz na jakiś czas, w pociągu na przykład – pewnie to lepsze niż przaśna dosłowność pornosa, no i nie trzeba się przed ludźmi kryć… Ale tak na zawsze, bez wyjątku, tylko i wyłącznie? Biedni idioci…
A „Głos Lema“? Z opowiadania na opowiadanie czyta się coraz lepiej. Wirtualny świat Wojciecha Orlińskiego ze „Stanlemiana“ chętnie bym odwiedził po raz kolejny, pomysł i bohater aż proszą się o cykl (albo i serial telewizyjny..?). Następujący zaraz po nim „Telefon“ Rafała Kosika zostawia czytelnika z poczuciem nie rozwiązanej do końca zagadki i też ma w sobie potencjał na coś większego. Bardzo jestem ciekaw co będzie dalej? Czytam sobie tedy – a Państwo, Szanowni Czytelnicy, męczcie się z powyższym tekstem, a proszę bardzo…